poniedziałek, 30 września 2013

Dzień 17: wreszcie mozemy zlapac troche oddechu

0 komentarze
Cały dzień nic nie robienia przed nami... Nie bardzo obchodziło nas, o której wstaniemy. Jak w końcu nam się udało, a nie spało się zbyt dobrze z powodu imprezy tuż przed naszym ośrodkiem, zebraliśmy się na śniadanko. Po nim Asia poleciała na plaże, ja natomiast wciąż odczuwając skutki nienałożenia olejku do opalania, siadłem sobie wygodnie na altance, krzycząc tylko, że zaraz przyjdę się wykąpać do naszego wrzątku. Jak powiedziałem, tak też zrobiłem.
Siedliśmy sobie tak w wodzie, jedynie z głowami wynurzonymi i podziwialiśmy okolice. Naszą uwagę przykuła malutka plażyczka, na której nie było nikogo. Może dlatego, że z lądu nie dało się na nią dostać. Zauważyliśmy jednak kilku szaleńców wiosłujących po naszej zupie. Stwierdziliśmy - "a co? Będziemy gorsi?" - i zaraz poleciałem po 200 batów, gdyż tyle właśnie kosztowały kajaki.
Dostaliśmy w gratisie waterproof bag na czas wiosłowania, oraz wskazówkę gdzie płynąć, a gdzie nie. Dowiedzieliśmy się, że tuż za rogiem zatoczki znajduje się Monkey Beach, i tam najłatwiej będzie nam się dostać.
Około 15 minut w jedną stronę, ale dla tego co tam zobaczyliśmy, mógł bym płynąć 2 godziny... Asia nie bardzo bo znów chwyciła ją choroba morska. Bielusieńki, mięciutki piaseczek i dżungla tuż za naszymi plecami.  Na filmach nawet nie wygląda to tak cudnie. Tylko małp zabrakło.
Wróciliśmy w końcu do nas, a biorąc pod uwagę fale na morzu, nie było to momentami łatwe... Asia musiała odsapnąć nieco, gdyż choroba nieźle ją tym razem złapała. Poszliśmy znów coś przekąsić, a przy okazji, wykupiliśmy tak bardzo przez nią wyczekiwanego - nurkowanie!
Następny dzień będzie peeełen wrażeń, więc trzeba się szybko wybrać do spania. Zwłaszcza, że zbiórka zaplanowana jest na godzinę 7:15. Z tym to przegięli :/

sobota, 28 września 2013

Dzien 16: docieramy do raju

0 komentarze
Chcac, czy nie chcac, wstalismy w srodku nocy (godzina 7.30) i zaczelismy zbierac nasze rzeczy. Zeszlismy na dol, skad mial nas odebrac bus i siedlismy w oczekiwaniu. Tak jak nam kazano, zostawilismy klucz na recepcji i zasunelismy brame, gdyz jeszcze nikt z obslugi nie zdazyl wstac. Ja podskoczylem jeszcze sprintem do sklepu, po cos do picia na droge i po kilkunastu minutach przyjechal po nas busik. Wladowalismy sie do niego, a ten zawiozl nas prosto do przystani. Tam kazano nam wymienic swistek papieru na bilety i juz zaraz podazalismy niesamowicie dlugim molo w strone naszej lajby. Planowo mielismy odplywac o rownej 9, ale zdazylismy sie juz przyzwyczaic do tutejszych opoznien. Asia byla troche przerazona, ze wzgledu na jej chorobe morska, ale zaraz wylozyla sie na siedzeniach i przyciela komara. Good for her. Ja natomiast w tym czasie nadrobilem kilka zaleglych postow na bloga. Po godzince widac juz bylo wyraznie cel naszej wyprawy: wyspe Phi Phi.
Na miejscu nalezy jeszcze uregulowac oplate od "sprzatania wyspy", zaledwie 20 batow na osobe, i mozna isc dalej. Od razu poczulismy sie tam jak w raju. Cudowna plaza, palmy, slonce, wszystko jak z bajki! Z przystani wychodzi sie miedzy straganiki, restauracje i centra nurkowe. Doczytalem ze najlepiej kierowac sie w strone view point, by znalezc najkorzystniejsze oferty noclegow. Mijajac wszelkiej masci naciagaczy stojacych tuz za progiem portu, ruszylismy na druga strone przesmyku. Phi Phi sklada sie z dwoch czesci gorzystych, polaczonych czescia plaska na ktorej pobudowana jest znaczna czesc infrastruktury turystycznej - taka wioseczka. Bardzo dobrze widac to na zdjeciach lotniczych. Nasza boska wyspa okazala sie tak piekna jak to sobie wyobrazalismy. Wczesniej jeszcze zdecydowalismy, ze w razie mozliwosci, chcemy mieszkac w bambusowej chatce na plazy. Plan zrealizowany w 50 procentach. Bambus jest, ale plaza okropnie daleko - trzeba isc jakies 30 metrow. Stwierdzilismy ze nie narzekamy i bierzemy bez zbednych ceregieli.
Nasz osrodek wyglada wrecz niesamowicie. Wpierw przerazilismy sie ile, za takie cos trzeba bedzie zaplacic, ale tu spotkala nas kolejna niespodzianka - 30zl za osobe, a z altanki widac plaze. Uradowani jak male dzieci wrzucilismy nasze rzeczy do srodka i pognalismy na plaze zrobic jakies zdjecia, a zaraz pozniej na sniadanko.
Bylo jeszcze dosyc wczesnie, wiec po jedzeniu Asia zaraz ruszyla na plaze, ja postanowilem posiedziec troche pod daszkiem i nie narazac mojej skory na dalsze zniszczenia. Po pewnym czasie przyszedlem jednak na kapiel w morzu, co bylo pomyslem idealnym. Woda miala temperature zupy, ledwie dajac jakiekolwiek orzezwienie, a ja taka lubie najbardziej. Po jakims czasie spedzonym w wodzie i krotkiej drzemce na naszej altance, zebralismy sie na obiad a dalej na view point, skad mielismy zamiar podziwiac zachod slonca. Nie pamietam juz nawet co jedlismy, ale to niema zadnego znaczenia, gdyz tu wszystko jest pyszne.
Poki droga na punkt widokowy prowadzila po plaskim, podobala nam sie, pozniej zaczely sie jednak schody i to nie byle jakie. W tym upale (okolice siodmego rownoleznika) byla to naprawde ciezka sprawa dostac sie na szczyt pobliskiej gory, ale stwierdzilismy, ze jak nie my to kto? Na gorze dowiedzielismy sie kto. Lekko mowiac, bylo dosc tloczno, lecz wszystko zorganizowane na tyle fajnie, ze zachodu slonca starczylo dla kazdego, bez przepychania sie i zabijania z powodu wejscia w kadr zdjecia. Na szczyt dotarlismy (doczolgalismy sie) idealnie, majac jeszcze jakies 15 minut na odpoczynek nim slonce zaczelo stykac sie z woda. Widoczek idealny, slonce schodzace rownolegle do stoku gory z drugiej czesci wyspy, wpadajac wprost do goracej wody. Nic nie bylo nam juz w stanie zepsuc tego dnia.
Bylo jednak drobne "ale". Po zejsciu wybralismy sie na beach party, gdzie okazalo sie, ze wlasnie sa pokazy ognia. Tubylcy wyprawiali rozne niesamowite rzeczy z podpalonymi bambusami i kulami ognia na lancuchu. W pewnym momencie jednak musialem po cos skoczyc do naszej chatki, a tam okazalo sie ze mieszkamy jednak w czworke - my i dwa naszych rozmiarow karaluchy! Znalazlem je na szczescie tylko w lazience, ktora byla dobudowka z kilkoma okienkami bez szyb, wiec bez problemu wszelkie dziadostwo moglo sobie wejsc. Dokladnie jeszcze sprawdzilem pokoj, ale nic juz nie znalazlem. Zabarykadowalem drzwi, zatkalem wszystkie szczeliny i poszedlem poinformowac o nieszczesnym znalezisku Asie. Nie byla uradowana...
Na szczescie uratowali nas kolesie od pokazu, ktorzy organizowali rozne konkursy. Jednym z nich bylo przechodzenie pod palacym sie kijem, ktory co chwile byl obnizany. Asia zgarnela tam kubel whisky z cola, a dodatkowo wygralismy jeszcze kilka(nascie) darmowych drinow. Moglismy isc spac spokojnie, nie myslac o wspoltowarzyszach :)

Dzien 15: zmierzamy do raju

0 komentarze
Nie musielismy sie tego dnia budzic wczesnie, wiec wstalismy o 9.30. Chcielismy jeszcze rano przejsc sie po jakies tutejsze koszulki, ale plany spalily na panewce, a raczej na naszych nogach, ktore byly wciaz niesamowicie czerwone. Nieco zmeczeni po nieprzespanej nocy, posiedzielismy w pokoju nakladajac kolejne warsty balsamow z zawartoscia pantenolu na nasze ciala i wreszcie kolo 11.00 zeszlismy na sniadanie w knajpce za rogiem. Tak nieogarnietego kelnera to ja chyba jeszcze w zyciu nie widzialem, a szkoda bo miejsce fajne. Po jakims czasie i kilku poprawkach zamowienia dostalismy co chcielismy. Szybko stamtad ucieklismy odebrac nasze pranie, ktore poprzedniego dnia zostawilismy u gospodyni na przeciwko (50B za 1kg, a uzbieralo sie tego prawie 5 kilo). Zebralismy nasze rzeczy i poprosilismy o tuk-tuka do hotelu. Na nasze szczescie przyjechalo auto, co bylo znacznie wygodniejsze dla naszych obolalych konczyn. Tam zostawilismy na kwadrans bagaze i bez ciezarow na ramionach przeszlismy sie w poszukiwaniu jakiegos srodka transportu do Phuket town, skad jezdza busy do Krabi.
Akt 1: Znalezlismy bus station, i rozklekotanym ale niesamowicie klimatycznym busikiem za 30 batow od osoby wyjechalismy w trase przez gory. 15km zajelo nam ponad 40 minut, ale fajne widoczki po drodze byly.
Akt 2: Gdy tam juz dojechalismy, okazalo sie ze musimy sie dostac na dworzec oddalony 6km od miejsca gdzie zostalismy wyrzuceni z busa. Nie bardzo wiedzac w ktora strone sie ruszyc, zbilismy nieco cene ktora proponowal nam "taksowkarz". Przeplacilismy niemilosiernie, ale to przez ta dezorientacje. Nigdy nie tracie glowy w takich sytuacjach i idzcie do tuk-tuka. Koles zawiozl nas w koncu prywatnym autem pod sam dworzec i tam sie pozegnalismy.
Akt 3: Na dworcu zaraz podeszlismy do informacji, dowiedziec sie gdzie mozna kupic bilety, a pani wskazala nam kase nr. 17. Tam nabylismy bilety za 140 batow per person, na busa z peronu 20. Zadowoleni, bo bus mial jechac za 15 minut, ruszylismy we wskazanym kierunku. Wyczytalismy poprzedniego dnia, ze busy jezdza nawet ponad 4 godziny, wiec postanowilismy sie zdrzemnac. Komplikacja byl tylko niesamowity tlok w naszym mini vanie i doslownie kilkanascie centymetrow na nogi, ale czy to dla nas jest problem? :) Irytowal nas za to niesamowicie kierowca, ktory co chwile wyrzucal cos przez okno, miedzy innymi plastikowe kubki. Droga okazala sie jednak znacznie krotsza niz podejrzewalismy. Juz po 2,5 wysiedlismy na dworcu w Krabi. A raczej pod miastem, znowu okolo 6km od centrum.
Akt 4: znow nie majac pojecia gdzie jestesmy i nie majac zadnego wiarygodnego bialego w zasiegu wzroku, kolejny raz dalismy sie namowic na nieco przeplaconego tuk-tuka do miasta, naszczescie tym razem juz nie tak bardzo. Po kilku chwilach dosiadla sie jedna osoba, nastepnie dzieci wracajace ze szkoly, a po kilku kolejnych minutach mielismy juz pelny wesoly autobus tajow. Starzy, mlodzi, muzulmanie, buddysci... Generalnie niezly mix. Na ktoryms z postojow, facet wyszedl z za kolka i cos tam do nas krzyknal. Pojecia nie mielismy co, ale chyba czas wysiadac. Dalismy wyliczona kase i oddalilismy sie w blizej niezidentyfikowanym kierunku.
Akt 5, ostatni: Tajlandia? Cheked. Krabi? Cheked. Morze? A morza wbrew naszym przypuszczenia niema. Przeszlismy sie kawalek ulica, w kierunku gdzie nie bylo gor na horyzoncie, przypuszczajac ze tam moze byc woda. Woda byla, tylko jak sie dowiedzielismy od starszej pary bialych, w rzece. Przyjelismy ta informacje z pokora, po czym zmierzylismy w poszukiwaniu miejsca do spania. Trafilismy na kilka guesthouse'ow obok siebie, wszystkie w podobnym standardzie, tj. w naszym pokoju drzwi od kibla dyndaly na jednym zawiasie. Ale przynajmniej jest gdzie spac.
Epilog: a moglismy byc w 1,5 godziny lodka na Koh Phi Phi...
Nie chcac za dlugo przebywac w naszych nowych czterech scianach, od razu wyszlismy na obiad. Caly dzien w koncu ciagnelismy na jednym skromnym sniadanku. Asia sie w koncu doczekala swojej carbonarry, ja natomiast po tajsku, Pad Thai na ostro. Do tego po swiezym soczku pomaranczowym i truskawkowym shake'u i od razu humory niebo lepsze :) W tym samym miejscu kupilismy jeszcze bilety na poranny rejs na nasza wymarzona wysepke i ruszylismy dalej na miasto/wioske w poszukiwaniu deserow. Ostatecznie jednak, nie mogac znalezc niczego dostatecznego, wrocilismy w to samo miejsce na panierowane banany z miodem. Przepyszne...
Dostalismy sie w koncu do mieszkanka z kilkoma piwkami, i korzystajac chwile z internetu, zaraz poszlismy spac. Jutro punkt osma mamy zbiorke na rejs.

środa, 25 września 2013

Dzien 14: zbyt duzo szczescia moze zabolec

1 komentarze

Pierwszy dzien poswiecony w calosci na plazowanie przed nami. Nie spieszac sie, wstalismy o dosc rozsadnej godzinie, czyli kolo 10.30 i wlasciwie od razu ruszylismy na sniadanko. Jako ze zatrzymalismy sie w duzym kurorcie, nie odczuwalismy potrzeby dalszego smakowania tajskich potraw. Poszlismy wiec w kierunku plazy pieszo a sniadanko zjedlismy w zwiazku z tym w SubWay'u. Taka pyszna kanapka marzyla nam sie juz od kilku dni. Nie twierdze oczywiscie, ze tutejsze jedzenie nie jest dobre. Wrecz przeciwnie, jest niesamowite, lecz czasem odzywaja sie stare londynskie nawyki :)
Dalej zwawym krokiem pospieszylismy dalej, nie mogac doczekac sie juz lezenia plackiem na plazy.
Popelnilismy tego dnia jedno z najwiekszych glupstw podczas calego wyjazdu - nie posmarowalismy sie kremem... Nie myslac jednak zupelnie o tym, rozlozylismy nasze reczniki na piasku i padlismy na wznak obserwujac turystow na parasailingu (paralotnia przyczepiona do lodki). Plaza podczas przyplywu miala jakis metr szerokosci, a ze woda zmierzala caly czas w naszym kierunku, po chwili zostalismy zaskoczeni fala. Wszystko bylo mokre. Postanowilismy przeniesc sie w zwiazku z tym na pobliskie lezaki, za ktore cos tam trzeba bylo zaplacic. Cena znosna bo chyba kolo 10zl od osoby.
Co tu pisac? Lezelismy tam dobre 4 godziny, z czego polowe czasu opatuleni recznikami, kiedy to juz zdalismy sobie sprawe z tego jak bedziemy cierpiec i w nocy, i nastepne kilka dni.
W koncu jednak zglodnielismy wiec wybralismy sie na zarcie, tym razem zamowilismy sobie pizze, ktora byla calkiem dobra. Mielismy jeszcze nadzieje, ze wrocimy na nasze lezaczki, ale patrzac na kolor naszej skory, stwierdzilismy ze to kiepski pomysl. Wrocilismy wiec do naszego guesthouse'a i starajac sie miec jak najmniejszy kontakt z czymkolwiek, co moglo dotknac naszej skory, polozylismy sie na lozku zaczynajac cierpiec. To byla jedna z tych bardziej bolesnych nocy.

wtorek, 24 września 2013

Dzien 13, rozdzial 2: pierwsza plaza w Tajlandii

0 komentarze
Po przylocie na Phuket International Airport pojawilbsie maly problem. Jeszcze w samolocie wypelnialismy imigration card, ale jako ze cala nasza podroz to jeden wielki spontan, nie wiedzielismy co wpisac w rubryce "adres w Tajlandii", wiec zostawilismy ja pusta. Tak samo zrobilisny przy poprzednim locie i nie bylo zadnych problemow. Tym razem nie chcieli nam przez to wbic pieczatki. Zaczelismy tlumaczyc, ze bedziemy szukac hotelu na miejscu, ale na nic sie to nie zdalo. W koncu jednak oficer z mojego okienka machnal reka i powiedzial zebym wpisal cokolwiek. Tak tez zrobilem.
Udalo nam sie przekroczyc granice, jeszcze chwile rozmawiajac z nim o mojej wietnamskiej czapce i naszym oczom ukazala sie Tajlandia. Wyszlismy na zewnatrz i ze wszystkich stron zlecieli sie tajowie krzyczac "Taxi, taxi!". Bylismy nieziemsko wykonczeni, wiec denerwowalo nas to bardzo. Dopytalismy sie jeszcze w informacji jak najlepiej sie dostac do Phuket Town, ale niestety jedynymi opcjami byly taksowki i bus, ktory mial odjechac za 1,5 godziny. Podeszlismy wiec jeszcze do stoiska z mini vanami, ale one wcale nie jezdzily do stolicy wyspy. Kupilismy wiec bilety do Patong Beach bo byly najtansze i siedlismy w miejscu nam wskazanym. Po kilkunastu minutach jechalismy juz przez gory do wybrzeza. Nie chcialo nam sie nawet patrzyc na zegarki, wiec nie mamy pojecia ile moglismy jechac, ale jak bym mial strzelac to okolo godzinki.
Przed kurortem stanelismy jeszcze w informacji turystycznej, gdzie kazdy mial powiedziec gdzie chce dokladnie dojechac. Tam kobieta pokazala mi kilka ofert roznych hoteli, ale ceny troche zbily nas z tropu. Ostatecznie powiedzielismy zeby wysadzili nas w centrum, a my juz cos tam sobie znajdziemy.
Wysiedlismy na Bangla Street, ktore jest prawdziwa mekka imprezowiczow, w tym rejonie. Ze wszystkimi bagazami zaczelismy krazyc po okolicznych uliczkach szukajac czegos stosunkowo taniego. Niestety ceny zaczynaly sie od 1300 batow za pokoj, w gore. Trafilismy do hotelu Expat, gdzie ceny takze nas nie uspokoily, lecz zauwazylismy ze w ofefcie maja takze guesthouse, oddalony o jakies 10 minut od hotelu i 15 od plazy. Przekonala nas jednak informacja w ulotce o darmowym transporcie tuk-tukiem miedzy oboma oddzialami firmy oraz oferowana cena - 490 batow za pokoj. Niestety jako ze nie bylismy jeszcze zakwaterowani, musielismy tam dojsc pieszo, co bylo dosc meczaca wyprawa.
W koncu udalo sie dotrzec. Zmeczeni, glodni i spoceni (pogoda znacznie lepsza niz w poprzednich miejscach), na ostatkach sil wspielismy sie po schodach, zeby zobaczyc pokoj i wzielismy go natychmiastowo. Musielismy jeszcze wypelnic jakies dokumenty, ale wyblagalismy przemila pania w recepcji-barze, zeby zrobic to za kilkanascie minut jak juz odetchniemy. Szczesliwi padlismy na lozko.
W koncu zeszlismy na dol, zrobilismy co trzeba bylo i powiedzielismy ze zaplacimy jak tylko wezmiemy kase z bankomatu. Pani z usmiechem na ustach powiedziala "no problem", zamowila nam tegoz darmowego tuk-tuka do centrum i za chwile kierowalismy sie w strone restauracji a przede wszystkim plazy. Okolica okazala sie sporo drozsza od Wietnamu czy chociazby Bangkoku, ale to zrozumiale. W koncu jest to spory kurort, ze spora iloscia ruskich, co zupelnie nas nie ucieszylo.
Najedzeni posiedzielismy chwile na piasku przy morzu, moczac tylko nogi do kolan i podziwiajac piekny zachod slonca nad woda.
Wzielismy jeszcze potrzebna gotowke, wrocilismy pieszo do pokoju i padlismy na lozka. Tego dnia juz sie z nich nie ruszylismy. Wreszcie zasluzony odpoczynek :)

poniedziałek, 23 września 2013

Dzien 13, rozdzial 1: impreza na imprezie

0 komentarze

Lot z Ho Chi Minh mielismy o godzinie 21:40. Co dziwne Singapurski czas przesuniety jest o godzine do przodu, wiec wyladowalismy dwadziescia minut po polnocy. Samolot byl zapelniony, lot bardzo przyjemny a jedynym minusem byla ilosc miejsca na nogi. Jako ze jestem dosc wysoki, denerwowalo mnie to niesamowicie, ale dalismy rade. Lotnisko w Sajgonie w przeciwienstwie do Singapurskiego jest dosc male, ale bardzo sympatyczne. Posiedzielismy kolo 20 minut w glownym holu i gdy tylko na tablicy odlotow przy naszym locie pojawil sie znaczek "check in" ruszylismy do kolejki. Udalo nam sie byc pierwszymi do odprawy, co niema zadnego znaczenia. Po pokazaniu paszportow i kart pokladowych, pani skierowala nas do pokoju obok, gdzie odbywalo sie skanowanie glownego bagazu. Gdy nasze pomyslnie zdaly egzamin, odetchnelismy z ulga (przeciez nigdy nie wiadomo co azjaci moga wymyslic). Weszlismy do boarding hall'u, zjedlismy cos na szybko w burger king'u i zaraz wpakowalismy sie na poklad.
Lotnisko w Singapurze jest 20 najwiekszym na swiecie portem lotniczym pod wzledem ruchu lotniczego, co zdecydowanie mozna zauwazyc londujac tam. Fotele z masazem, zjezdzalnie na 3 terminalu i basen na 1 terminalu zapowiadaja niezly luksus w tym malutkim panstwie-miescie.
Zostawilismy bagaze w przechowalni i zlapalismy taxi do centrum, gdyz o tej godzinie metro juz nie jezdzilo. Fantastyczny kierowca zaproponowal ze zawiezie nas do najbardziej imprezowej dzielnicy, a po drodze pokazal nam tor F1, gdzie wieczorem tego samego dnia mial sie odbywac wyscig. Nie wiedzielismy o tym nic, nie planowalismy tego, ale bylismy bardzo zadowoleni z takiego obrotu spraw. Co prawda podczas zawodow bedziemy juz w Tajlandii, ale zobaczyc atmosfere towazyszaca nocy przed tym wydarzeniem to niesamowita sprawa.
Wysiadajac z auta od razu dobiegla nas glosna muzyka dochodzaca z pobliskich klubow. Przeszlismy sie po tym imprezowym kompleksie, ogladajac wszystkie knajpy sprawdzajac przy okazji ceny i bylismy w lekkim szoku. Przyzwyczailismy sie do piwa za pol darmo, a tu za jedno zazyczyli sobie minimum 9 dolarow singapurskich (S$1 = 2,5zl).
W takim miescie bylo by grzechem nie napic sie w dobrej knajpie, wiec zamowilismy po jednym a kolejne dostalismy gratis. Dookola nas wszyscy siedzieli z wejsciowkami VIPowskimi na tor, ale nasze oko przykula jedna grupka tuz za nami. Wszyscy w koszulkach RedBulla z naszywkami sponsorow. Wydali nam sie dosc podejrzani, szczegolnie gdy przez okno zaczeli robic sobie zdjecia bez gaci. Dwoch z nich jestesmy pewni ze widzielismy nastepnego dnia w tv podczas wyscigu a jeden z nich byl szalenie podobny do Vettela. Nigdy sie juz nie dowiemy czy to on, ale wolimy tak myslec :)
Kupilismy sobie jeszcze jakies piwko w 7eleven i siedlismy nad rzeczka tuz przy moscie opentanym przez imprezowiczow, ktorzy wybrali picie "pod chmurka". W koncu stwierdzilismy, ze wypadalo by zobaczyc reszte miasta. Ruszylismy wiec wzdloz rzeki, najpierw jak sie okazalo w zlym kierunku. W koncu jednak trafilismy w rejony Marina Bay, gdzie ulokowany jest tor wyscigu. Obejrzelismy go dokladnie z zewnatrz, ze wszystkich stron, co zajelo nam troche czasu. Przy okazji staralismy sie znalezc zejscie do kolejki MRT, ktora pozniej, tego poranka miala nas zawiezc na lotnisko.
Zauroczeni miastem, a raczej nowoczesna metropolia, stwierdzilismy ze jeszcze tu kiedys wrocimy. Tym czasem, przeszlismy sie jednak nad rzeke, gdzie wyczekiwalismy na wschod slonca. Siedlismy na stopniach schodzacych do samej wody i czekalismy. Prawde mowiac mielismy nadzieje, ze slonce zechce wzejsc nieco szybciej, bo prawie tam zasnelismy, w koncu jednak sie doczekalismy. Pstryknelismy kilka fotek i ruszylismy do MRT zmeczeni i szczesliwi jak nigdy.
A teraz zagadka? Jak kupic bilet. Po szybkiej naradzie z panem z informacji, dowiedzielismy sie ze w zaden sposob nieda sie zrobic tego za pomoca karty platniczej, wiec zmuszeni bylismy do wyjecia kasy z bankomatu. Przynajmniej bedziemy mieli jakies tutejsze drobne na pamiatke.
Tutejsza kolejka podziemna, z zewnatrz podobna jest do tej Tokijskiej, to znaczy, ze tor jazdy jest przeszklony na stacji, a pociag zatrzymuje sie w dokladnie wyznaczonych miejscach, tak aby jego drzwi pokrywaly sie z tymi od strony peronu. Po wejsciu do srodka prawie nie zamarznelismy na kosc. Zielona linia dojechalismy najpierw do Tanah Merah, gdzie przesiadlismy sie na odcinek do Changi Airport. Przejazdzka taka kosztuje S$2,4 od osoby a czesc trasy jest na powierzchni ziemi, wiec mozna zobaczyc niezwykle urokliwe przedmiescia.
Dojechalismy na terminal 2 a nastepnie darmowym sky train'em na terminal 1 gdzie znajdowaly sie nasze bagaze. Oczywiscie pogubilismy sie po drodze milion razy, szukajac jeszcze jakiegos przyzwoitego zarcia. Wrocilismy do dwojki, gdyz stamtad mielismy odlot i polozylismy sie na krotka drzemke na plecakach. Balismy sie tylko, zeby nie zapac, ale naprawde tego potrzebowalismy. Kimalismy niecala godzinke i ruszylismy do odpraw. Po calym zamieszaniu, to na co czekalismy od przylotu tutaj: fotele do masazu stop w strefie wolnoclowej :) Alez tam bylo dobrze! Po jakiejs godzince boarding i juz zmierzamy do Tajlandii. Czas na druga czesc naszej wyprawy - plazowanie!

Dzien 12: wreszcie ogladamy Sajgon

0 komentarze
Jestesmy w tym miescie juz czwarty dzien, a jeszcze nie zdazylismy go obejrzec. Same knajpy dotychczas ;) Jako ze poprzedniego dnia poszlismy spac wczesnie, to chcielismy tez wczesnie wstac. Mielismy dosc napiety plan, gdyz wieczorem musielismy zdazyc na samolot do Singapuru. Nie mielismy takze zrobionych odpraw. Problem byl z nimi taki, ze mozna bylo je zrobic odpowiednio na 48 i 72 godziny przed lotem dla JetStara i Tiger Airlines.
W hotelu zaplacilismy za trzy noce, zostawilismy nasze bagaze i ruszylismy w miasto.
Zjedlismy sniadanko w pierwszej knajpce, ktora nam sie spodobala i zaczelismy tam tez planowac z grubsza co chcemy tam w ogole zobaczyc. Jako ze nie mielismy jeszcze za duzo pamiatek z Wietnamu, na pierwszy ogien poszedl Central Market. Duzy budynek bedacy pozostaloscia po rzadzacych tu niegdys francuzach miescil takie skarby ze malo co nie zbankrutowalismy :P Wczesniej jeszcze zaliczylismy bankomat, zeby bylo co wydawac, ale jak sie w trakcie zakupow okazalo, musielismy do niego wrocic. Na straganach miedzy uliczkami i alejkami mozna bylo znalezc wszystko. W pewnym momencie oprzytomnielismy i stwierdzilismy ze trzeba stamtad uciekac, jezeli chcemy miec za co zyc przez reszte wakacji. Wychodzac z marketu wspolnie stwierdzilismy ze jestesmy juz wykonczeni, a przed nami jeszcze prawie cale 2 dni bez spania.
Posiedzielismy troche w parku ogladajac przewodnik i znalezlismy na mapce droge do nastepnego przystanku.
Byla nim katedra Notre Dame (neorenesans) i polozony obok budynek poczty glownej. Oby dwie atrakcje to takze pozostalosci po francach. Obeszlismy kosciol do okola, z przykroscia stwierdzajac, ze niewiadomo dlaczego, nie da sie do niego wejsc. Nieco zawiedzeni ruszylismy wyslac nasze pocztowki. Raczej Asia wysylala, bo ja stracilem wszystkie podczas wspomnianego wczesniej incydentu. Kupilem wiec nowe i powoli zaczalem wypelniac. Od srodka budynek jest tak samo ladny jak od zewnatrz. Mozna tam tez nabyc niezle pamiatki, ale my stwierdzilismy ze co za duzo to nie zdrowo.

Ruszylismy wiec w dalszy spacer po miescie. Znow siedlismy na chwile w parku na maly chill time, i wolnym krokiem poszlismy do kolejnego punktu programu. Pagoda jadeitowego cesarza. Tu nas spotkala przykra niespodzianka. Mimo ze w przewodniku zaznaczona jest dosc wyraznie, za zadne skarby swiata nie moglismy jej znalezc. Pytalismy tez wielu wietnamczykow, ale nikt nie umial nic powiedziec. Obeszlismy caly kwartal wokol i ciagle nic... Zrezygnowani i glodni siedlismy na cos do jedzenia.
Pierwszy raz zdarzylo nam sie, ze w restauracji nie bylo karty po angielsku, ale na szczescie byl przemily pan kelner, ktory swietnie wladal tym jezykiem. Oznajmil nam ze angielskojezyczne menu jest w przygotowaniu, ale przyszlismy kilka dni za wczesnie. Pogawedzilismy sobie z nim jeszcze troche i raczej nie liczac na cud, spytalismy sie, czy byl by w stanie nam cos wydrukowac. Okazalo sie, ze tak. Uradowani jak rzadko odpalilismy lapka i zrobilismy chek-in'a na obydwa najblizsze loty, do i z Singapuru, po czym dalismy mu pendrive'a i zaraz trzymalismy w lapach nasza przepustke na poklad samolotu.
Godzina robila sie juz coraz pozniejsza, a mu dalej nie bylismy jeszcze w China Town. Dogadalismy sie z naszym kelnerem, ze za 60.000 od osoby, jego znajomi zawioza nas tam na motorach, co wlasciwie jest dodatkowa atrakcja i akurat w tym miescie moze niesamowicie podniesc adrenaline.

Dostalismy do dzielnicy Cholon cali i zdrowi, ale na miejscu chinczykow ani sladu. Zaczelismy wiec ich szukac. Weszlismy do jakiegos hoteliku, gdyz standardowo, po drodze nikt nie mowil nawet slowa po angielsku, a gdy mowilismy "China Town" w odpowiedzi zazwyczaj slyszelismy "e?". Na recepcji w koncu dowiedzielismy sie ze market w tym dystrykcie jest kawalek dalej, ale wciaz niepewni i zaniepokojeni mala iloscia chinskich znakow na szyldach chcielismy zaczepic jakichs bialych i ich dopytac. Jak postanowilismy, tak zrobilismy, co jednak bylo ciezkie, zwazajac na mala liczebe wystepowania tego gatunku w okolicy. W koncu jednak nam sie udalo i po krotkiej gadce po angielsku zapytalismy skad sa. I tu wielkie zaskoczenie - rodacy! Drudzy ktorych spotkalismy od 1,5 tygodnia. Pogadalismy sobie bardzo milo. Powiedzieli, ze sa bardzo zawiedzeni dystryktem 5, gdzie niby mialo byc najwieksze i najfajniejsze China Town na swiecie, z czym w 100% sie z nimi zgodzilismy. W dalszej rozmowie dowiedzielismy sie, ze sa z Krakowa gdzie aktualnie takze mieszkamy, czym dowiedlismy ze swiat jest jeszcze mniejszy niz nam sie wydawalo :P Wskazali nam jeszcze market, ale powiedzieli zebysmy sie nie spodziewali cudow. Pozegnalismy sie, zyczylismy sobie milej dalszej czesci wakacji i poszlismy. Tak jak mowili, market jak market. Ani to duze, ani chinczykow nie widac. Jedyna oznaka ich bytu, to mala chinska swiatynia w centralnej czesci targu z jakimis smokami. 
Mam nadzieje, ze poprostu nie trafilismy tam gdzie powinnismy, bo jedyne co w okolicy bylo, to brod i syf. Moze gdzies tam glebiej znajduje sie prawdziwa kitajska dzielnica. Jezeli ktos trafi tam, bardzo prosze o kontakt!

Zawiedzeni szybko wrocilismy do glownej ulicy by znalezc taxi do naszych bagazy w dystrykcie pierwszym. Po kilkunastu minutach uciazliwych prob znalezlismy cos, a dopiero po kolejnych kilku trafila sie taka z mozliwoscia placenia karta. Zadowoleni wsiedlismy. Przeliczajac gotowke ktora nam zostala, zgodnie stwierdzilismy ze stac nas jeszcze na piwko. Ufff...
Zebralismy bagaze, wychleptalismy browarka i taksowka pojechalismy na lotnisko. Przed nami Singapur, czyli jak to gdzies wyczytalismy - Azja dla poczatkujacych :)