poniedziałek, 30 września 2013

Dzień 17: wreszcie mozemy zlapac troche oddechu

0 komentarze
Cały dzień nic nie robienia przed nami... Nie bardzo obchodziło nas, o której wstaniemy. Jak w końcu nam się udało, a nie spało się zbyt dobrze z powodu imprezy tuż przed naszym ośrodkiem, zebraliśmy się na śniadanko. Po nim Asia poleciała na plaże, ja natomiast wciąż odczuwając skutki nienałożenia olejku do opalania, siadłem sobie wygodnie na altance, krzycząc tylko, że zaraz przyjdę się wykąpać do naszego wrzątku. Jak powiedziałem, tak też zrobiłem.
Siedliśmy sobie tak w wodzie, jedynie z głowami wynurzonymi i podziwialiśmy okolice. Naszą uwagę przykuła malutka plażyczka, na której nie było nikogo. Może dlatego, że z lądu nie dało się na nią dostać. Zauważyliśmy jednak kilku szaleńców wiosłujących po naszej zupie. Stwierdziliśmy - "a co? Będziemy gorsi?" - i zaraz poleciałem po 200 batów, gdyż tyle właśnie kosztowały kajaki.
Dostaliśmy w gratisie waterproof bag na czas wiosłowania, oraz wskazówkę gdzie płynąć, a gdzie nie. Dowiedzieliśmy się, że tuż za rogiem zatoczki znajduje się Monkey Beach, i tam najłatwiej będzie nam się dostać.
Około 15 minut w jedną stronę, ale dla tego co tam zobaczyliśmy, mógł bym płynąć 2 godziny... Asia nie bardzo bo znów chwyciła ją choroba morska. Bielusieńki, mięciutki piaseczek i dżungla tuż za naszymi plecami.  Na filmach nawet nie wygląda to tak cudnie. Tylko małp zabrakło.
Wróciliśmy w końcu do nas, a biorąc pod uwagę fale na morzu, nie było to momentami łatwe... Asia musiała odsapnąć nieco, gdyż choroba nieźle ją tym razem złapała. Poszliśmy znów coś przekąsić, a przy okazji, wykupiliśmy tak bardzo przez nią wyczekiwanego - nurkowanie!
Następny dzień będzie peeełen wrażeń, więc trzeba się szybko wybrać do spania. Zwłaszcza, że zbiórka zaplanowana jest na godzinę 7:15. Z tym to przegięli :/

sobota, 28 września 2013

Dzien 16: docieramy do raju

0 komentarze
Chcac, czy nie chcac, wstalismy w srodku nocy (godzina 7.30) i zaczelismy zbierac nasze rzeczy. Zeszlismy na dol, skad mial nas odebrac bus i siedlismy w oczekiwaniu. Tak jak nam kazano, zostawilismy klucz na recepcji i zasunelismy brame, gdyz jeszcze nikt z obslugi nie zdazyl wstac. Ja podskoczylem jeszcze sprintem do sklepu, po cos do picia na droge i po kilkunastu minutach przyjechal po nas busik. Wladowalismy sie do niego, a ten zawiozl nas prosto do przystani. Tam kazano nam wymienic swistek papieru na bilety i juz zaraz podazalismy niesamowicie dlugim molo w strone naszej lajby. Planowo mielismy odplywac o rownej 9, ale zdazylismy sie juz przyzwyczaic do tutejszych opoznien. Asia byla troche przerazona, ze wzgledu na jej chorobe morska, ale zaraz wylozyla sie na siedzeniach i przyciela komara. Good for her. Ja natomiast w tym czasie nadrobilem kilka zaleglych postow na bloga. Po godzince widac juz bylo wyraznie cel naszej wyprawy: wyspe Phi Phi.
Na miejscu nalezy jeszcze uregulowac oplate od "sprzatania wyspy", zaledwie 20 batow na osobe, i mozna isc dalej. Od razu poczulismy sie tam jak w raju. Cudowna plaza, palmy, slonce, wszystko jak z bajki! Z przystani wychodzi sie miedzy straganiki, restauracje i centra nurkowe. Doczytalem ze najlepiej kierowac sie w strone view point, by znalezc najkorzystniejsze oferty noclegow. Mijajac wszelkiej masci naciagaczy stojacych tuz za progiem portu, ruszylismy na druga strone przesmyku. Phi Phi sklada sie z dwoch czesci gorzystych, polaczonych czescia plaska na ktorej pobudowana jest znaczna czesc infrastruktury turystycznej - taka wioseczka. Bardzo dobrze widac to na zdjeciach lotniczych. Nasza boska wyspa okazala sie tak piekna jak to sobie wyobrazalismy. Wczesniej jeszcze zdecydowalismy, ze w razie mozliwosci, chcemy mieszkac w bambusowej chatce na plazy. Plan zrealizowany w 50 procentach. Bambus jest, ale plaza okropnie daleko - trzeba isc jakies 30 metrow. Stwierdzilismy ze nie narzekamy i bierzemy bez zbednych ceregieli.
Nasz osrodek wyglada wrecz niesamowicie. Wpierw przerazilismy sie ile, za takie cos trzeba bedzie zaplacic, ale tu spotkala nas kolejna niespodzianka - 30zl za osobe, a z altanki widac plaze. Uradowani jak male dzieci wrzucilismy nasze rzeczy do srodka i pognalismy na plaze zrobic jakies zdjecia, a zaraz pozniej na sniadanko.
Bylo jeszcze dosyc wczesnie, wiec po jedzeniu Asia zaraz ruszyla na plaze, ja postanowilem posiedziec troche pod daszkiem i nie narazac mojej skory na dalsze zniszczenia. Po pewnym czasie przyszedlem jednak na kapiel w morzu, co bylo pomyslem idealnym. Woda miala temperature zupy, ledwie dajac jakiekolwiek orzezwienie, a ja taka lubie najbardziej. Po jakims czasie spedzonym w wodzie i krotkiej drzemce na naszej altance, zebralismy sie na obiad a dalej na view point, skad mielismy zamiar podziwiac zachod slonca. Nie pamietam juz nawet co jedlismy, ale to niema zadnego znaczenia, gdyz tu wszystko jest pyszne.
Poki droga na punkt widokowy prowadzila po plaskim, podobala nam sie, pozniej zaczely sie jednak schody i to nie byle jakie. W tym upale (okolice siodmego rownoleznika) byla to naprawde ciezka sprawa dostac sie na szczyt pobliskiej gory, ale stwierdzilismy, ze jak nie my to kto? Na gorze dowiedzielismy sie kto. Lekko mowiac, bylo dosc tloczno, lecz wszystko zorganizowane na tyle fajnie, ze zachodu slonca starczylo dla kazdego, bez przepychania sie i zabijania z powodu wejscia w kadr zdjecia. Na szczyt dotarlismy (doczolgalismy sie) idealnie, majac jeszcze jakies 15 minut na odpoczynek nim slonce zaczelo stykac sie z woda. Widoczek idealny, slonce schodzace rownolegle do stoku gory z drugiej czesci wyspy, wpadajac wprost do goracej wody. Nic nie bylo nam juz w stanie zepsuc tego dnia.
Bylo jednak drobne "ale". Po zejsciu wybralismy sie na beach party, gdzie okazalo sie, ze wlasnie sa pokazy ognia. Tubylcy wyprawiali rozne niesamowite rzeczy z podpalonymi bambusami i kulami ognia na lancuchu. W pewnym momencie jednak musialem po cos skoczyc do naszej chatki, a tam okazalo sie ze mieszkamy jednak w czworke - my i dwa naszych rozmiarow karaluchy! Znalazlem je na szczescie tylko w lazience, ktora byla dobudowka z kilkoma okienkami bez szyb, wiec bez problemu wszelkie dziadostwo moglo sobie wejsc. Dokladnie jeszcze sprawdzilem pokoj, ale nic juz nie znalazlem. Zabarykadowalem drzwi, zatkalem wszystkie szczeliny i poszedlem poinformowac o nieszczesnym znalezisku Asie. Nie byla uradowana...
Na szczescie uratowali nas kolesie od pokazu, ktorzy organizowali rozne konkursy. Jednym z nich bylo przechodzenie pod palacym sie kijem, ktory co chwile byl obnizany. Asia zgarnela tam kubel whisky z cola, a dodatkowo wygralismy jeszcze kilka(nascie) darmowych drinow. Moglismy isc spac spokojnie, nie myslac o wspoltowarzyszach :)

Dzien 15: zmierzamy do raju

0 komentarze
Nie musielismy sie tego dnia budzic wczesnie, wiec wstalismy o 9.30. Chcielismy jeszcze rano przejsc sie po jakies tutejsze koszulki, ale plany spalily na panewce, a raczej na naszych nogach, ktore byly wciaz niesamowicie czerwone. Nieco zmeczeni po nieprzespanej nocy, posiedzielismy w pokoju nakladajac kolejne warsty balsamow z zawartoscia pantenolu na nasze ciala i wreszcie kolo 11.00 zeszlismy na sniadanie w knajpce za rogiem. Tak nieogarnietego kelnera to ja chyba jeszcze w zyciu nie widzialem, a szkoda bo miejsce fajne. Po jakims czasie i kilku poprawkach zamowienia dostalismy co chcielismy. Szybko stamtad ucieklismy odebrac nasze pranie, ktore poprzedniego dnia zostawilismy u gospodyni na przeciwko (50B za 1kg, a uzbieralo sie tego prawie 5 kilo). Zebralismy nasze rzeczy i poprosilismy o tuk-tuka do hotelu. Na nasze szczescie przyjechalo auto, co bylo znacznie wygodniejsze dla naszych obolalych konczyn. Tam zostawilismy na kwadrans bagaze i bez ciezarow na ramionach przeszlismy sie w poszukiwaniu jakiegos srodka transportu do Phuket town, skad jezdza busy do Krabi.
Akt 1: Znalezlismy bus station, i rozklekotanym ale niesamowicie klimatycznym busikiem za 30 batow od osoby wyjechalismy w trase przez gory. 15km zajelo nam ponad 40 minut, ale fajne widoczki po drodze byly.
Akt 2: Gdy tam juz dojechalismy, okazalo sie ze musimy sie dostac na dworzec oddalony 6km od miejsca gdzie zostalismy wyrzuceni z busa. Nie bardzo wiedzac w ktora strone sie ruszyc, zbilismy nieco cene ktora proponowal nam "taksowkarz". Przeplacilismy niemilosiernie, ale to przez ta dezorientacje. Nigdy nie tracie glowy w takich sytuacjach i idzcie do tuk-tuka. Koles zawiozl nas w koncu prywatnym autem pod sam dworzec i tam sie pozegnalismy.
Akt 3: Na dworcu zaraz podeszlismy do informacji, dowiedziec sie gdzie mozna kupic bilety, a pani wskazala nam kase nr. 17. Tam nabylismy bilety za 140 batow per person, na busa z peronu 20. Zadowoleni, bo bus mial jechac za 15 minut, ruszylismy we wskazanym kierunku. Wyczytalismy poprzedniego dnia, ze busy jezdza nawet ponad 4 godziny, wiec postanowilismy sie zdrzemnac. Komplikacja byl tylko niesamowity tlok w naszym mini vanie i doslownie kilkanascie centymetrow na nogi, ale czy to dla nas jest problem? :) Irytowal nas za to niesamowicie kierowca, ktory co chwile wyrzucal cos przez okno, miedzy innymi plastikowe kubki. Droga okazala sie jednak znacznie krotsza niz podejrzewalismy. Juz po 2,5 wysiedlismy na dworcu w Krabi. A raczej pod miastem, znowu okolo 6km od centrum.
Akt 4: znow nie majac pojecia gdzie jestesmy i nie majac zadnego wiarygodnego bialego w zasiegu wzroku, kolejny raz dalismy sie namowic na nieco przeplaconego tuk-tuka do miasta, naszczescie tym razem juz nie tak bardzo. Po kilku chwilach dosiadla sie jedna osoba, nastepnie dzieci wracajace ze szkoly, a po kilku kolejnych minutach mielismy juz pelny wesoly autobus tajow. Starzy, mlodzi, muzulmanie, buddysci... Generalnie niezly mix. Na ktoryms z postojow, facet wyszedl z za kolka i cos tam do nas krzyknal. Pojecia nie mielismy co, ale chyba czas wysiadac. Dalismy wyliczona kase i oddalilismy sie w blizej niezidentyfikowanym kierunku.
Akt 5, ostatni: Tajlandia? Cheked. Krabi? Cheked. Morze? A morza wbrew naszym przypuszczenia niema. Przeszlismy sie kawalek ulica, w kierunku gdzie nie bylo gor na horyzoncie, przypuszczajac ze tam moze byc woda. Woda byla, tylko jak sie dowiedzielismy od starszej pary bialych, w rzece. Przyjelismy ta informacje z pokora, po czym zmierzylismy w poszukiwaniu miejsca do spania. Trafilismy na kilka guesthouse'ow obok siebie, wszystkie w podobnym standardzie, tj. w naszym pokoju drzwi od kibla dyndaly na jednym zawiasie. Ale przynajmniej jest gdzie spac.
Epilog: a moglismy byc w 1,5 godziny lodka na Koh Phi Phi...
Nie chcac za dlugo przebywac w naszych nowych czterech scianach, od razu wyszlismy na obiad. Caly dzien w koncu ciagnelismy na jednym skromnym sniadanku. Asia sie w koncu doczekala swojej carbonarry, ja natomiast po tajsku, Pad Thai na ostro. Do tego po swiezym soczku pomaranczowym i truskawkowym shake'u i od razu humory niebo lepsze :) W tym samym miejscu kupilismy jeszcze bilety na poranny rejs na nasza wymarzona wysepke i ruszylismy dalej na miasto/wioske w poszukiwaniu deserow. Ostatecznie jednak, nie mogac znalezc niczego dostatecznego, wrocilismy w to samo miejsce na panierowane banany z miodem. Przepyszne...
Dostalismy sie w koncu do mieszkanka z kilkoma piwkami, i korzystajac chwile z internetu, zaraz poszlismy spac. Jutro punkt osma mamy zbiorke na rejs.

środa, 25 września 2013

Dzien 14: zbyt duzo szczescia moze zabolec

1 komentarze

Pierwszy dzien poswiecony w calosci na plazowanie przed nami. Nie spieszac sie, wstalismy o dosc rozsadnej godzinie, czyli kolo 10.30 i wlasciwie od razu ruszylismy na sniadanko. Jako ze zatrzymalismy sie w duzym kurorcie, nie odczuwalismy potrzeby dalszego smakowania tajskich potraw. Poszlismy wiec w kierunku plazy pieszo a sniadanko zjedlismy w zwiazku z tym w SubWay'u. Taka pyszna kanapka marzyla nam sie juz od kilku dni. Nie twierdze oczywiscie, ze tutejsze jedzenie nie jest dobre. Wrecz przeciwnie, jest niesamowite, lecz czasem odzywaja sie stare londynskie nawyki :)
Dalej zwawym krokiem pospieszylismy dalej, nie mogac doczekac sie juz lezenia plackiem na plazy.
Popelnilismy tego dnia jedno z najwiekszych glupstw podczas calego wyjazdu - nie posmarowalismy sie kremem... Nie myslac jednak zupelnie o tym, rozlozylismy nasze reczniki na piasku i padlismy na wznak obserwujac turystow na parasailingu (paralotnia przyczepiona do lodki). Plaza podczas przyplywu miala jakis metr szerokosci, a ze woda zmierzala caly czas w naszym kierunku, po chwili zostalismy zaskoczeni fala. Wszystko bylo mokre. Postanowilismy przeniesc sie w zwiazku z tym na pobliskie lezaki, za ktore cos tam trzeba bylo zaplacic. Cena znosna bo chyba kolo 10zl od osoby.
Co tu pisac? Lezelismy tam dobre 4 godziny, z czego polowe czasu opatuleni recznikami, kiedy to juz zdalismy sobie sprawe z tego jak bedziemy cierpiec i w nocy, i nastepne kilka dni.
W koncu jednak zglodnielismy wiec wybralismy sie na zarcie, tym razem zamowilismy sobie pizze, ktora byla calkiem dobra. Mielismy jeszcze nadzieje, ze wrocimy na nasze lezaczki, ale patrzac na kolor naszej skory, stwierdzilismy ze to kiepski pomysl. Wrocilismy wiec do naszego guesthouse'a i starajac sie miec jak najmniejszy kontakt z czymkolwiek, co moglo dotknac naszej skory, polozylismy sie na lozku zaczynajac cierpiec. To byla jedna z tych bardziej bolesnych nocy.

wtorek, 24 września 2013

Dzien 13, rozdzial 2: pierwsza plaza w Tajlandii

0 komentarze
Po przylocie na Phuket International Airport pojawilbsie maly problem. Jeszcze w samolocie wypelnialismy imigration card, ale jako ze cala nasza podroz to jeden wielki spontan, nie wiedzielismy co wpisac w rubryce "adres w Tajlandii", wiec zostawilismy ja pusta. Tak samo zrobilisny przy poprzednim locie i nie bylo zadnych problemow. Tym razem nie chcieli nam przez to wbic pieczatki. Zaczelismy tlumaczyc, ze bedziemy szukac hotelu na miejscu, ale na nic sie to nie zdalo. W koncu jednak oficer z mojego okienka machnal reka i powiedzial zebym wpisal cokolwiek. Tak tez zrobilem.
Udalo nam sie przekroczyc granice, jeszcze chwile rozmawiajac z nim o mojej wietnamskiej czapce i naszym oczom ukazala sie Tajlandia. Wyszlismy na zewnatrz i ze wszystkich stron zlecieli sie tajowie krzyczac "Taxi, taxi!". Bylismy nieziemsko wykonczeni, wiec denerwowalo nas to bardzo. Dopytalismy sie jeszcze w informacji jak najlepiej sie dostac do Phuket Town, ale niestety jedynymi opcjami byly taksowki i bus, ktory mial odjechac za 1,5 godziny. Podeszlismy wiec jeszcze do stoiska z mini vanami, ale one wcale nie jezdzily do stolicy wyspy. Kupilismy wiec bilety do Patong Beach bo byly najtansze i siedlismy w miejscu nam wskazanym. Po kilkunastu minutach jechalismy juz przez gory do wybrzeza. Nie chcialo nam sie nawet patrzyc na zegarki, wiec nie mamy pojecia ile moglismy jechac, ale jak bym mial strzelac to okolo godzinki.
Przed kurortem stanelismy jeszcze w informacji turystycznej, gdzie kazdy mial powiedziec gdzie chce dokladnie dojechac. Tam kobieta pokazala mi kilka ofert roznych hoteli, ale ceny troche zbily nas z tropu. Ostatecznie powiedzielismy zeby wysadzili nas w centrum, a my juz cos tam sobie znajdziemy.
Wysiedlismy na Bangla Street, ktore jest prawdziwa mekka imprezowiczow, w tym rejonie. Ze wszystkimi bagazami zaczelismy krazyc po okolicznych uliczkach szukajac czegos stosunkowo taniego. Niestety ceny zaczynaly sie od 1300 batow za pokoj, w gore. Trafilismy do hotelu Expat, gdzie ceny takze nas nie uspokoily, lecz zauwazylismy ze w ofefcie maja takze guesthouse, oddalony o jakies 10 minut od hotelu i 15 od plazy. Przekonala nas jednak informacja w ulotce o darmowym transporcie tuk-tukiem miedzy oboma oddzialami firmy oraz oferowana cena - 490 batow za pokoj. Niestety jako ze nie bylismy jeszcze zakwaterowani, musielismy tam dojsc pieszo, co bylo dosc meczaca wyprawa.
W koncu udalo sie dotrzec. Zmeczeni, glodni i spoceni (pogoda znacznie lepsza niz w poprzednich miejscach), na ostatkach sil wspielismy sie po schodach, zeby zobaczyc pokoj i wzielismy go natychmiastowo. Musielismy jeszcze wypelnic jakies dokumenty, ale wyblagalismy przemila pania w recepcji-barze, zeby zrobic to za kilkanascie minut jak juz odetchniemy. Szczesliwi padlismy na lozko.
W koncu zeszlismy na dol, zrobilismy co trzeba bylo i powiedzielismy ze zaplacimy jak tylko wezmiemy kase z bankomatu. Pani z usmiechem na ustach powiedziala "no problem", zamowila nam tegoz darmowego tuk-tuka do centrum i za chwile kierowalismy sie w strone restauracji a przede wszystkim plazy. Okolica okazala sie sporo drozsza od Wietnamu czy chociazby Bangkoku, ale to zrozumiale. W koncu jest to spory kurort, ze spora iloscia ruskich, co zupelnie nas nie ucieszylo.
Najedzeni posiedzielismy chwile na piasku przy morzu, moczac tylko nogi do kolan i podziwiajac piekny zachod slonca nad woda.
Wzielismy jeszcze potrzebna gotowke, wrocilismy pieszo do pokoju i padlismy na lozka. Tego dnia juz sie z nich nie ruszylismy. Wreszcie zasluzony odpoczynek :)

poniedziałek, 23 września 2013

Dzien 13, rozdzial 1: impreza na imprezie

0 komentarze

Lot z Ho Chi Minh mielismy o godzinie 21:40. Co dziwne Singapurski czas przesuniety jest o godzine do przodu, wiec wyladowalismy dwadziescia minut po polnocy. Samolot byl zapelniony, lot bardzo przyjemny a jedynym minusem byla ilosc miejsca na nogi. Jako ze jestem dosc wysoki, denerwowalo mnie to niesamowicie, ale dalismy rade. Lotnisko w Sajgonie w przeciwienstwie do Singapurskiego jest dosc male, ale bardzo sympatyczne. Posiedzielismy kolo 20 minut w glownym holu i gdy tylko na tablicy odlotow przy naszym locie pojawil sie znaczek "check in" ruszylismy do kolejki. Udalo nam sie byc pierwszymi do odprawy, co niema zadnego znaczenia. Po pokazaniu paszportow i kart pokladowych, pani skierowala nas do pokoju obok, gdzie odbywalo sie skanowanie glownego bagazu. Gdy nasze pomyslnie zdaly egzamin, odetchnelismy z ulga (przeciez nigdy nie wiadomo co azjaci moga wymyslic). Weszlismy do boarding hall'u, zjedlismy cos na szybko w burger king'u i zaraz wpakowalismy sie na poklad.
Lotnisko w Singapurze jest 20 najwiekszym na swiecie portem lotniczym pod wzledem ruchu lotniczego, co zdecydowanie mozna zauwazyc londujac tam. Fotele z masazem, zjezdzalnie na 3 terminalu i basen na 1 terminalu zapowiadaja niezly luksus w tym malutkim panstwie-miescie.
Zostawilismy bagaze w przechowalni i zlapalismy taxi do centrum, gdyz o tej godzinie metro juz nie jezdzilo. Fantastyczny kierowca zaproponowal ze zawiezie nas do najbardziej imprezowej dzielnicy, a po drodze pokazal nam tor F1, gdzie wieczorem tego samego dnia mial sie odbywac wyscig. Nie wiedzielismy o tym nic, nie planowalismy tego, ale bylismy bardzo zadowoleni z takiego obrotu spraw. Co prawda podczas zawodow bedziemy juz w Tajlandii, ale zobaczyc atmosfere towazyszaca nocy przed tym wydarzeniem to niesamowita sprawa.
Wysiadajac z auta od razu dobiegla nas glosna muzyka dochodzaca z pobliskich klubow. Przeszlismy sie po tym imprezowym kompleksie, ogladajac wszystkie knajpy sprawdzajac przy okazji ceny i bylismy w lekkim szoku. Przyzwyczailismy sie do piwa za pol darmo, a tu za jedno zazyczyli sobie minimum 9 dolarow singapurskich (S$1 = 2,5zl).
W takim miescie bylo by grzechem nie napic sie w dobrej knajpie, wiec zamowilismy po jednym a kolejne dostalismy gratis. Dookola nas wszyscy siedzieli z wejsciowkami VIPowskimi na tor, ale nasze oko przykula jedna grupka tuz za nami. Wszyscy w koszulkach RedBulla z naszywkami sponsorow. Wydali nam sie dosc podejrzani, szczegolnie gdy przez okno zaczeli robic sobie zdjecia bez gaci. Dwoch z nich jestesmy pewni ze widzielismy nastepnego dnia w tv podczas wyscigu a jeden z nich byl szalenie podobny do Vettela. Nigdy sie juz nie dowiemy czy to on, ale wolimy tak myslec :)
Kupilismy sobie jeszcze jakies piwko w 7eleven i siedlismy nad rzeczka tuz przy moscie opentanym przez imprezowiczow, ktorzy wybrali picie "pod chmurka". W koncu stwierdzilismy, ze wypadalo by zobaczyc reszte miasta. Ruszylismy wiec wzdloz rzeki, najpierw jak sie okazalo w zlym kierunku. W koncu jednak trafilismy w rejony Marina Bay, gdzie ulokowany jest tor wyscigu. Obejrzelismy go dokladnie z zewnatrz, ze wszystkich stron, co zajelo nam troche czasu. Przy okazji staralismy sie znalezc zejscie do kolejki MRT, ktora pozniej, tego poranka miala nas zawiezc na lotnisko.
Zauroczeni miastem, a raczej nowoczesna metropolia, stwierdzilismy ze jeszcze tu kiedys wrocimy. Tym czasem, przeszlismy sie jednak nad rzeke, gdzie wyczekiwalismy na wschod slonca. Siedlismy na stopniach schodzacych do samej wody i czekalismy. Prawde mowiac mielismy nadzieje, ze slonce zechce wzejsc nieco szybciej, bo prawie tam zasnelismy, w koncu jednak sie doczekalismy. Pstryknelismy kilka fotek i ruszylismy do MRT zmeczeni i szczesliwi jak nigdy.
A teraz zagadka? Jak kupic bilet. Po szybkiej naradzie z panem z informacji, dowiedzielismy sie ze w zaden sposob nieda sie zrobic tego za pomoca karty platniczej, wiec zmuszeni bylismy do wyjecia kasy z bankomatu. Przynajmniej bedziemy mieli jakies tutejsze drobne na pamiatke.
Tutejsza kolejka podziemna, z zewnatrz podobna jest do tej Tokijskiej, to znaczy, ze tor jazdy jest przeszklony na stacji, a pociag zatrzymuje sie w dokladnie wyznaczonych miejscach, tak aby jego drzwi pokrywaly sie z tymi od strony peronu. Po wejsciu do srodka prawie nie zamarznelismy na kosc. Zielona linia dojechalismy najpierw do Tanah Merah, gdzie przesiadlismy sie na odcinek do Changi Airport. Przejazdzka taka kosztuje S$2,4 od osoby a czesc trasy jest na powierzchni ziemi, wiec mozna zobaczyc niezwykle urokliwe przedmiescia.
Dojechalismy na terminal 2 a nastepnie darmowym sky train'em na terminal 1 gdzie znajdowaly sie nasze bagaze. Oczywiscie pogubilismy sie po drodze milion razy, szukajac jeszcze jakiegos przyzwoitego zarcia. Wrocilismy do dwojki, gdyz stamtad mielismy odlot i polozylismy sie na krotka drzemke na plecakach. Balismy sie tylko, zeby nie zapac, ale naprawde tego potrzebowalismy. Kimalismy niecala godzinke i ruszylismy do odpraw. Po calym zamieszaniu, to na co czekalismy od przylotu tutaj: fotele do masazu stop w strefie wolnoclowej :) Alez tam bylo dobrze! Po jakiejs godzince boarding i juz zmierzamy do Tajlandii. Czas na druga czesc naszej wyprawy - plazowanie!

Dzien 12: wreszcie ogladamy Sajgon

0 komentarze
Jestesmy w tym miescie juz czwarty dzien, a jeszcze nie zdazylismy go obejrzec. Same knajpy dotychczas ;) Jako ze poprzedniego dnia poszlismy spac wczesnie, to chcielismy tez wczesnie wstac. Mielismy dosc napiety plan, gdyz wieczorem musielismy zdazyc na samolot do Singapuru. Nie mielismy takze zrobionych odpraw. Problem byl z nimi taki, ze mozna bylo je zrobic odpowiednio na 48 i 72 godziny przed lotem dla JetStara i Tiger Airlines.
W hotelu zaplacilismy za trzy noce, zostawilismy nasze bagaze i ruszylismy w miasto.
Zjedlismy sniadanko w pierwszej knajpce, ktora nam sie spodobala i zaczelismy tam tez planowac z grubsza co chcemy tam w ogole zobaczyc. Jako ze nie mielismy jeszcze za duzo pamiatek z Wietnamu, na pierwszy ogien poszedl Central Market. Duzy budynek bedacy pozostaloscia po rzadzacych tu niegdys francuzach miescil takie skarby ze malo co nie zbankrutowalismy :P Wczesniej jeszcze zaliczylismy bankomat, zeby bylo co wydawac, ale jak sie w trakcie zakupow okazalo, musielismy do niego wrocic. Na straganach miedzy uliczkami i alejkami mozna bylo znalezc wszystko. W pewnym momencie oprzytomnielismy i stwierdzilismy ze trzeba stamtad uciekac, jezeli chcemy miec za co zyc przez reszte wakacji. Wychodzac z marketu wspolnie stwierdzilismy ze jestesmy juz wykonczeni, a przed nami jeszcze prawie cale 2 dni bez spania.
Posiedzielismy troche w parku ogladajac przewodnik i znalezlismy na mapce droge do nastepnego przystanku.
Byla nim katedra Notre Dame (neorenesans) i polozony obok budynek poczty glownej. Oby dwie atrakcje to takze pozostalosci po francach. Obeszlismy kosciol do okola, z przykroscia stwierdzajac, ze niewiadomo dlaczego, nie da sie do niego wejsc. Nieco zawiedzeni ruszylismy wyslac nasze pocztowki. Raczej Asia wysylala, bo ja stracilem wszystkie podczas wspomnianego wczesniej incydentu. Kupilem wiec nowe i powoli zaczalem wypelniac. Od srodka budynek jest tak samo ladny jak od zewnatrz. Mozna tam tez nabyc niezle pamiatki, ale my stwierdzilismy ze co za duzo to nie zdrowo.

Ruszylismy wiec w dalszy spacer po miescie. Znow siedlismy na chwile w parku na maly chill time, i wolnym krokiem poszlismy do kolejnego punktu programu. Pagoda jadeitowego cesarza. Tu nas spotkala przykra niespodzianka. Mimo ze w przewodniku zaznaczona jest dosc wyraznie, za zadne skarby swiata nie moglismy jej znalezc. Pytalismy tez wielu wietnamczykow, ale nikt nie umial nic powiedziec. Obeszlismy caly kwartal wokol i ciagle nic... Zrezygnowani i glodni siedlismy na cos do jedzenia.
Pierwszy raz zdarzylo nam sie, ze w restauracji nie bylo karty po angielsku, ale na szczescie byl przemily pan kelner, ktory swietnie wladal tym jezykiem. Oznajmil nam ze angielskojezyczne menu jest w przygotowaniu, ale przyszlismy kilka dni za wczesnie. Pogawedzilismy sobie z nim jeszcze troche i raczej nie liczac na cud, spytalismy sie, czy byl by w stanie nam cos wydrukowac. Okazalo sie, ze tak. Uradowani jak rzadko odpalilismy lapka i zrobilismy chek-in'a na obydwa najblizsze loty, do i z Singapuru, po czym dalismy mu pendrive'a i zaraz trzymalismy w lapach nasza przepustke na poklad samolotu.
Godzina robila sie juz coraz pozniejsza, a mu dalej nie bylismy jeszcze w China Town. Dogadalismy sie z naszym kelnerem, ze za 60.000 od osoby, jego znajomi zawioza nas tam na motorach, co wlasciwie jest dodatkowa atrakcja i akurat w tym miescie moze niesamowicie podniesc adrenaline.

Dostalismy do dzielnicy Cholon cali i zdrowi, ale na miejscu chinczykow ani sladu. Zaczelismy wiec ich szukac. Weszlismy do jakiegos hoteliku, gdyz standardowo, po drodze nikt nie mowil nawet slowa po angielsku, a gdy mowilismy "China Town" w odpowiedzi zazwyczaj slyszelismy "e?". Na recepcji w koncu dowiedzielismy sie ze market w tym dystrykcie jest kawalek dalej, ale wciaz niepewni i zaniepokojeni mala iloscia chinskich znakow na szyldach chcielismy zaczepic jakichs bialych i ich dopytac. Jak postanowilismy, tak zrobilismy, co jednak bylo ciezkie, zwazajac na mala liczebe wystepowania tego gatunku w okolicy. W koncu jednak nam sie udalo i po krotkiej gadce po angielsku zapytalismy skad sa. I tu wielkie zaskoczenie - rodacy! Drudzy ktorych spotkalismy od 1,5 tygodnia. Pogadalismy sobie bardzo milo. Powiedzieli, ze sa bardzo zawiedzeni dystryktem 5, gdzie niby mialo byc najwieksze i najfajniejsze China Town na swiecie, z czym w 100% sie z nimi zgodzilismy. W dalszej rozmowie dowiedzielismy sie, ze sa z Krakowa gdzie aktualnie takze mieszkamy, czym dowiedlismy ze swiat jest jeszcze mniejszy niz nam sie wydawalo :P Wskazali nam jeszcze market, ale powiedzieli zebysmy sie nie spodziewali cudow. Pozegnalismy sie, zyczylismy sobie milej dalszej czesci wakacji i poszlismy. Tak jak mowili, market jak market. Ani to duze, ani chinczykow nie widac. Jedyna oznaka ich bytu, to mala chinska swiatynia w centralnej czesci targu z jakimis smokami. 
Mam nadzieje, ze poprostu nie trafilismy tam gdzie powinnismy, bo jedyne co w okolicy bylo, to brod i syf. Moze gdzies tam glebiej znajduje sie prawdziwa kitajska dzielnica. Jezeli ktos trafi tam, bardzo prosze o kontakt!

Zawiedzeni szybko wrocilismy do glownej ulicy by znalezc taxi do naszych bagazy w dystrykcie pierwszym. Po kilkunastu minutach uciazliwych prob znalezlismy cos, a dopiero po kolejnych kilku trafila sie taka z mozliwoscia placenia karta. Zadowoleni wsiedlismy. Przeliczajac gotowke ktora nam zostala, zgodnie stwierdzilismy ze stac nas jeszcze na piwko. Ufff...
Zebralismy bagaze, wychleptalismy browarka i taksowka pojechalismy na lotnisko. Przed nami Singapur, czyli jak to gdzies wyczytalismy - Azja dla poczatkujacych :)











niedziela, 22 września 2013

Dzien 11: rejs w nieznane

0 komentarze
Stalo sie. Godzina 7 a budzik dzwoni jak oszalaly. Za pol godziny zbiorka, wiec trzeba wstawac. Tego dnia jedziemy na rejs po delcie Mekongu. My zakupilismy wariant jednodniowy, ale sa takze dwu i trzydniowe. Po calym dniu troche zalowalismy, ze nie zdecydowalismy sie na cos dluzszego, ale prawde mowiac nie mielismy tyle czasu. Nastepnego dnia w koncu lecimy dalej...
Do biura podrozy w ktorym wykupilismy wycieczke z naszego guesthouse'a jest jakies 25 metyrow, wiec spokojnym krokiem poczlapalismy jeszcze w polsnie w jego strone. Dalej zostalismy przetransportowani do kolejnych trzech biur, a w kazdym z nich zbieralismy kolejne osoby. Ostatecznie dotarlismy do organizatora calego przedsiewziecia, gdzie czekal na nas podstawiony bus. Okazalo sie jednak, ze klima nawalila (co z reszta bylo czuc), wiec szybko sie przesiadlismy do kolejnego, wiekszego.
Na pokladzie przywital nas pilot wycieczki (nie pamietam imienia, mimo ze 5 minut tlumaczyl co ono oznacza), ktory zaraz gdy ruszylismy, lamana angielszczyzna zaczal opowiadac o historii Wietnamu i miasta Ho Chi Minh. Jedna z ciekawostek jest fakt, ze mieszka tam 10 mln ludzi oraz 7 mln motorow, co jest doskonale widoczne na ulicach tej metropolii. Ma to zwiazek z piekielnie wysokimi podatkami na auta, w zwiazku z czym na taki luksus stac tylko najbogatszych.
Pozniej nasz kierownik wycieczki zmienil temat na cel naszej podrozy tego dnia - delte Mekongu. Przedstawil nam plan i juz wtedy zaczal zachwalac rybe zyjaca w tych wodach (elephant fish), ktorej koniecznie musimy sprobowac.
W polowie drogi zatrzymalismy sie na standardowy postoj, z czego bardzo sie ucieszylismy, gdyz nie mielismy tego dnia jeszcze nic w ustach. Zamowilismy po kawce, Asia ananasa a ja slynny tutejszy specjal, zupke pho, mniej wiecej nasz rosol, tyle ze z roznymi dziwnymi dodatkami, jak to azjaci maja w zwyczaju.
W tym miejscu wspomne jeszcze o tutejszej kawie. Zaczynajac od tego ze jest przepyszna i czesto podawana ze skondensowanym mlekiem wydaje mi sie ze kokosowym, konczac na tym, ze parzona jest w dosc specyficzny sposob. Do szklanki najpierw nalewaja tegoz mleka, nastepnie na wierzch klada aluminiowy garnuszek z sitkiem u spodu, sypia kawe i zalewaja wrzatkiem. Sam system jest oczywiscie standardowy, naczynka zas niespotykane. Musielismy sobie je zakupic. Za 1 dolara moglismy sobie oczywiscie pozwolic :)
Na sam koniec postoju nabylismy jeszcze Cole, zeby sie odkazic i pojechalismy dalej.
Nasz przesympatyczny i przezabawny pilot zaczal opowiadac dalej. Rzeka w pewnym momencie rozdziela sie na wiele czesci, i tworzy niezliczona liczbe malych wysepek. W rejonie w ktory zmierzalismy sa 4 glowne: unicorn island, tortoise island, phoenix island i oczywiscie dragon island. Zamieszkane sa przez ludzi tworzacych w pewnym stopniu wlasna kulture, nieco odmienna od tej Sajgonskiej. Zyja glownie z upraw ryzu, o ktorym tez dowiedzielismy sie sporo w kontekscie Wietnamu. W okresie wojny z Ameryka, kraj ten bardzo stoczyl sie ekonomicznie. Zapanowal glod i nedza, lecz dzieki pracy i znoju dzielnego narodu Wietnamskiego, panstwo wstalo na nogi i z kraju ktory importowal ryz, stal sie drugim na swiecie eksporterem tegoz ziarna. Taka troche propagandowa gadka, w koncu to ciagle kraj socjalistyczny, ale mozna bylo sie dowiedziec kilku ciekawych rzeczy. A propos socjalizmu, troche mnie zaskoczyl ten kraj. Jedyne przejawy tego systemu to wszechobecne sierp i mlot, oraz socrealizm krzyczacy z plakatow propagandowych. To by bylo na tyle... Wolny rynek, swobodny przeplyw ludzi przez granice oraz masa turystow mimo pory deszczewej, jakos zacieraja ten system. Wydaje sie ze to taka bardziej szopka odstawiana dla turystow, ale nie rozmawialismy na ten temat z tambylcami wiec mowie tylko to co zaobserwowalem z perspektywy turysty. A moze tak ma byc?
Kiedy dojechalismy na miejsce, po kilku minutach przerwy na restroom zostalismy zapakowani do lodki i zaczelismy nasz rejs. Pierwszym przystankiem byla lekcja o pszczolach i poczestunek przepyszna zielona herbatka z tamtejszym miodem.

Niebo w gebie i wydaje mi sie, ze jest to jedna z najlepszych jakiekolwiek pilem w zyciu. Dodatkowo na stolach czekal nas poczestunek w postaci dziwnego kokosa (nie mamy pojecia jak byl zrobiony), lotosa, orzeszkow, prazonych bananow i suszonego imbiru. Co jedno to lepsze. W miedzyczasie chcieli nam kazdy z tych smakolykow opchnac, ale bylismy dzielni i sie nie dalismy (troche zaluje). Kilka metrow dalej zaprezentowano nam weze zyjace w okolicy. Zarzucali je ochotnikom na ramiona, a same stwory mialy po kilka dobrych metrow dlugosci. W malym zbiorniczku obok plywaly sobie z kolei przedstawione nam wczesniej elephant fishes. Brzydkie to to niesamowicie, ale smak przewodnik zachwalal przez caly czas.
W koncu ruszylismy dalej. Czekal nas teraz kilkunasto minutowy spacerek przez dzungle. Dotarlismy w koncu do malej przystani gdzie pakowani bylismy po 4 osoby do malych lodeczek, ktorymi dalej eksplorowalismy nieznana dzicz. Widoczki byly niesamowite...

Kiedy dotarlismy do naszej duzej lodzi, mielismy do wyboru, albo obiad albo dalsza czesc zwiedzania. Wiekszosc grupy opowiedziala sie za zarciem, reszta wstrzymala sie od glosu.
W tym momencie przewodnik zaczal zbierac zamowienia na ta slynna rybke. Za 180.000 dongow mozna bylo sobie zamowic jedno kilogramowy okaz. Asia bardzo chciala sprobowac, ale stwierdzila ze to zdecydowanie za duzo, a ja nie jadam ryb, wiec poczatkowo odmowilismy. Obiecano nam jednak, ze dostaniemy mniejsza po nizszej cenie, wiec wzielismy.

Danie wliczone w cene wycieczki skladalo sie z wieprzowiny (bardzo gumowatej), ryzu i jakichs warzyw. Domowilismy jeszcze spring rolls'y i wyszlo na to ze byl to jeden z najdrozszych posilkow podczas naszej dotychczasowej wyprawy. 
Troche zdegustowani obiadem, razem z nowym znajomym w postaci Austriaka ruszylismy dalej do manufaktury kokosowych krowek. Przedstawiony tam byl caly proces ich tworzenia, poczawszy od obierania kokosa, konczywszy na pakowaniu slodyczy do papierkow (a dziewczyny zajmujace sis tym robily to niezwykle sprawnie). Pozostal nam ostatni punkt naszej wycieczki: tradycyjna muzyka tamtejszego regionu. Dowiedzielismy sie ze w Wietnamie rozrozniane sa 2 rodzaje takich melodii. Jedna na polnocy, uznana juz przez UNESCO za dziedzictwo kulturowe, oraz jedna na poludniu, gdzie wlasnie przebywalismy, ktora wciaz stara sie o ow zaszczyt. Po poplynieciu na kolejna wysepke, zostalismy posadzeni do stolow z kolejnym poczestunkiem, tym razem w postaci swiezych owocow, przepysznych swoja droga. Ciekawostka jest, ze na boku podana byla do nich sol i sol z chilli. Musze powiedziec ze bardzo ciekawe polaczenie :)

Tamtejszy zespol zagral nam kilka ichniejszych przebojow na tradycyjnych instrumentach, a nastepnie zaczeli grac zachodnie melodie, co spotkalo sie z zadowoleniem calej grupy 48 osob. Po koncercie wrocilismy lodka do miejsca gdzie zostalismy przywiezieni i podzielilismy sie na tych ktorzy wracali do Sajgonu oraz tych ktorzy kontynuowali wycieczke. W dalszym planie, bylo zwiedzanie plywajacych targow, ktore bardzo chcielismy zobaczyc. Ach ten czas, zawsze go za malo...
Podroz powrotna minela nam bardzo szybko, z uwagi na to ze prawie cala przespalismy. Po powrocie do pokoju, zmeczenie dalej bralo gore nad checiami zwiedzania, wiec prawie od razu polozylismy sie spac. I tak zakonczyl sie kolejny wspanialy dzien naszej wyprawy... Podsumowujac go, bylismy zachwyceni rejsem, i na prawde warto cos takiego przezyc!

piątek, 20 września 2013

Dzien 10: idziemy na plaze!

0 komentarze
Dzien bez zadnej presji. Wstalismy sobie o godzinie 9 (dla mnie to jeszcze srodek nocy) i wyszlismy wolnym krokiem na ulice Sajgonu, starajac sie ustalic co chcemy robic. W miedzyczasie zdazylem kupic sobie prawdziwy wietnamski stozkowy kapelusz.
Opcje byly pierwotnie trzy, ale wycieczka na delte Mekongu zostala szybko odrzucona, ze wzgledu na zbyt pozna pore. Jak sie okazalo busy wyruszaja kolo 8, a zbiorka jest pol godziny wczesniej. Kupilismy wiec bilety na dzien nastepny, nieco podbici perspektywa tak wczesnej pobudki. Zaplacilismy 280 tysiecy dongow (1 USD = 21.000 VDN) za dwie osoby, i poszlismy na sniadanko, zeby zastanowic sie co chcemy robic dalej. W gre wciaz wchodzily dwie wycieczki zupelnie na wlasna reke, do swiatyni kaodaistycznej i podziemnych tuneli vietcongu, lub plaza. Decyzje zmienialismy kilka(nascie) razy, ale ostatecznie po naradach z pania w biurze podrozy, stwierdzilismy ze wariant pierwszy jest za daleko. Pani wskazala nam jeszcze dworzec tutejszego PKS'u i nazwe miejscowosci (Vung Tau) do ktorej bedzie najblizej z Ho Chi Minh, i ruszylismy w poszukiwaniu autobusu, co jest nieco skomplikowana sprawa, poniewaz funkcjonuja tu tylko prywatne firmy przewozowe, a ich siedziby sa ciezko zauwazalne posrod setek setek sklepikow, knajpek i hotelikow. Jakims cudem zauwazylem podyktowana nam nazwe na jednym z szyldow (FUTA buslines), co wcale nam nie ulatwilo zadania, gdyz okienka do sprzedazy biletow byly pozamykane, i wcale nie wygladalo na to, zeby ktos mial to otworzyc w przeciagu najblizszych minut czy miesiecy. Zobaczylismy na szczescie jednego goscia wygladajacego na tamtejszego pracownika, pokazalismy mu kartke ktora dostalismy w poprzednim miejscu, a ten mowiac cos do nas po wietnamsku zaprowadzil nas kilka ulic dalej, na wlasciwe miejsce.
Okazalo sie tam, ze najblizszy autobus odjezdzajacy do Vung Tau wyrusza za 2 minuty, wiec dopytalismy tylko o cene (tym razem udalo sie po angielsku), ktora wynosila 110.000 dongow za osobe i wsiedlismy zaskoczeni nieco tym co sie tam wlasnie stalo. Pojechalismy tam tak naprawde na zupelnym spotanie, nie biorac nawet strojow kapielowych i recznikow.
Tak czy inaczej, ruszylismy. Vung Tau oddalone jest od Sajgonu o 3,5 godziny drogi, z 15 minutowa przerwa. Stop over swoja droga jest bardzo przyjemny. Mozna tam dobrze zjesc (plakaty z kucharzem, ktory wygral wietnamskiego masterchef'a), kupic pamiatki, a wszystko w ladnym otoczeniu jeziorka, laweczek i drzewek.
W koncu dojechalismy na miejsce kolo godziny 14:00, zorientowalismy sie jeszcze o ktorej odjezdzaja busy w druga strone a nastepnie zostalismy zawiezieni za darmo na plaze, 3km dalej. Ostatnia mozliwosc powrotu byla o godzinie 18, ale jako ze nie mielismy przy sobie wystarczajacej ilosci gotowki, postanowilismy kupic bilety pozniej.
Bylismy bardzo glodni, gdyz nie skorzystalismy z oferty kulinarnej naszego postoju, ale nie moglismy sie oprzec zeby wpierw wejsc do morza poludniowo-chinskiego. Brodzac po kostki w wodzie, przeszlismy sie w kierunku duzych hoteli, liczac ze znajdziemy jakas knajpke.
Znalezlismy w koncu jakas tanio wygladajaca jadlodajnie, gdzie ja zamowilem noodle z kurczakiem, natomiast Asia rybke. Jedzonko smakowalo nam bardzo. Nie wiemy czy to kwestia glodu, czy badz co badz znakomitej kuchni azjatyckiej, ale czy to wazne? :)
Pogoda byla standardowa, to znaczy zapowiadalo sie na ulewe, ale gdzieniegdzie przebijalo sie sloneczko. Siedlismy sobie na piasku, i podziwialismy okolice. Za nami na wzniesieniu stal wielki posag, ktory do zludzenia przypominal Jezusa z Rio. Poogladalismy sobie tez kapiacych sie wietnamczykow, oraz rybakow zarzucajacych sieci.
Czas zlecial nam bardzo przyjemnie pomimo otaczajacej nas pogody, do czasu jak kilka razy dosc mocno oberwalismy piaskiem po twarzy. Wina wiatru.
Zdecydowalismy sie pojsc na piwo, bowiem zaczelo tez mocniej padac, a apogeum monsunu lepiej przeczekac pod dachem. Postanowilismy zebrac sie do domu godzinke wczesniej, gdyz chcielismy wyjsc jeszcze wieczorkiem na miasto. Dowiedzielismy sie ze na dworzec najlepiej pojechac motorem lub taksowka. Cena ktora rzucili nam za jednoslad zrzucila nas z nog (200.000 VDN), popukalismy sie w glowe i wsiedlismy do taksowki ktora stala obok. Zawiozla nas za cwierc tamtej ceny.
Dojechalismy znowu na 2 minuty przed odjazdem autobusu, ale na szczescie zdazylismy jeszcze kupic bilety. Po chwili jechalismy juz w kierunku Ho Chi Minh.
Dotarlismy tam kolo godziny 8, i to co zobaczylismy na miejscu wprawilo nas w lekkie oszolomienie. Nie wiem czy widzialem w zyciu podobnie tetniace zyciem miasto po zmroku, jak tego dnia. Na skrzyzowaniach doslownie setki motorow  z kazdej strony, a ludzi na chodnikach tysiace. Sprawe pogarszal fakt, ze tej nocy byla pelnia ksiezyca, ktora wietnamczycy celebruja dosc hucznie. W parku obok ktorego wysiadalismy, odbywalo sie wielkie przedstawienie dla dzieci. Pelne trybuny, zalane ludzmi bary, knajpki i restauracje... Zadalismy sobie dwa pytania: jak do cholery przejsc na druga strone ulicy, i co wazniejsze jak dojsc do naszego hotelu? Jak jedno sie udalo, to z drugim takze sobie poradzilismy. Najpierw ustawilismy sie za tubylcami na pasach, a nastepnie spytalismy o droge jakiegos przechodnia. Cale szczescie, ze rano Asia wziela ze soba wizytowke z naszego miejsca zamieszkania, ktora pokazalismy ow przechodniowi, bo chyba nigdy bysmy juz tam nie wrocili.
Po dotarciu na miejsce szybko sie wykapalismy, trzeba bylo zmyc z siebie te tony piachu, a nastepnie ruszylismy na dol do restauracji cos zjesc, bo znow umieralismy z glodu.
Tym razem mala odmiana, Asia zamowila pizze (sic!), a ja kurczaka tandoori (z czosnkiem, imbirem, kolendra i kuminem, podane z warzywami). Do tego po kieliszku wietnamskiego wina, calkiem niezlego i jestesmy gotowi na przejscie sie po miescie.
Zrobilismy male kolko po okolicy, zeby za daleko nie oddalac sie po zmroku i wybralismy jakis pub. W zasadzie to tamtejsi kelnerzy wybrali za nas, bo zostalismy tam zaciagnieci prawie sila. Miejsce okazalo sie bardzo fajne, z bardzo fajnym widoczkiem na ulice Sajgonu, ale z bardzo nie fajnymi cenami. No coz, zyje sie raz ;)
Jakies piwko, kilka cocktaili i mozemy spadac do mieszkania. Plan na dzisiaj, ktorego z reszta wcale nie mielismy, zostal wykonany w 100 procentach :)
Jutro o 7 musimy byc na nogach...

czwartek, 19 września 2013

Dzien 9: niezly Sajgon

0 komentarze
Kierunek Wietnam. Majac juz bilety na busa do Ho Chi Minh, wstalismy kolo 8 i na spokojnie zaczelismy sie pakowac. Planowo mial ktos po nas przyjechac o godzinie 8:30, ale tak jak przy poprzednim kursie z Siem Reap o wyznaczonej godzinie nikt sie nie zjawil. Tym razem na szczescie czekalismy krocej, bo tylko pol godzinki. W koncu zjawil sie minibus i wpakowalismy sie do srodka z naszymi bagazami.
Do Sajgonu jedzie sie okolo 5-6 godzin, z czego najwiecej zajmuje przeprawa przez Kambodze.
Po jakis 2 godzinach zatrzymalismy sie na pierwszy postoj, jak sie okazalo byla to kolejka do promu, ktory mial nas przewiezc na druga strone Mekongu (chyba, tak naprawde to nie mamy pojecia ktoredy jechalismy, ale rzeka byla bardzo duza).
Pozniej jechalismy i jechalismy az dotarlismy przed granice. Podroz naprawde byla wyjatkowo nudna, wiec do pisania za duzo niema.
Przed granica jakich facet wzial nasze paszporty i pojechal na rowerze zalatwiac wszystkie formalnosci, a my w tym czasie siedlismy na "obiad". Zjedlismh sobie smazonego kurczaka z ryzem. Problem polegal tylko na tym, ze Asia kurczaka nie miala w ogole, same kosci, ja natomiast ilosci sladowe. Zapchalismy sie przynajmniej ryzem i kupilismy Cole na odkazenie.
W tym samym miejscu spotkal nas niemaly dramacik w postaci obrabowania mnie, ale nie bede sie zaglebial w szczegoly.
Dotarlismy w kazdym razie cali i zdrowi do Ho Chi Minh, po czym darmowym minibusem zostalismy odwiezieni do centrum. Jesli nie macie jeszcze nic wynajetego, nie dajcie sie namowic, zeby kierowca za drobna oplata zawiozl was do jakiegos polecanego hotelu. Najlepiej poprosic do centrum, a tam dobrych i tanich hotelikow jest od groma. Jesli macie juz cos wynajetego, wystarczy powiedziec adres i was tam zawioza.
My znalezlismy cos w doslownie 3 minuty. Pokoj z klima, wiatrakiem, lodowka, plazma i ciepla woda kosztuje, uwaga... 5$ za noc za osobe. Dlugo sie nie zastanawialismy i juz po kilku minutach lezelismy na calkiem wygodnych lozkach.
Bylismy glodni po tym nieszczesnym kuraku, wiec zaraz zeszlismy na dol do restauracji. Ja zamowilem kurczaka z warzywami i ananasem w sosie slodko-kwasnym, Asia rybke i standardowo spring rolls'y do podzialu. Szalu na mnie tym razem zarcie nie zrobilo, ale sie znow najedlismy do przesady.
Szybka wycieczka do sklepu po piwka, i do pokoju. Tego dnia musielismy juz po prostu odpoczac po podrozy, ciagle bylismy tez zdenerwowani.
Obejrzelismy sobie kilka filmow na HBO z wietnamskimi napisami, pofejsowalismy troche i do spania. Zobaczymy co przyniesie jutrzejszy dzien, bo planow nie mamy zadnych...

wtorek, 17 września 2013

Dzien 7: droga na stolice

0 komentarze
Obudzilismy sie rano kolo godziny 10. Spokojnie sie spakowalismy i poszlismy na sniadanko. Zamowilem sobie tym razem nalesniki z cytryna i cukrem, do tego poranna kawka i cola na odkazanie. Zjedlismy jak najpredzej sie dalo, bo powoli zaczal nas gonic czas. Jak sie zaraz okazalo pospiech byl zupelnie niewskazany. O godzinie 11:30 mial sie zjawic po nas ktos kto zawiozl by nas na autobus, ktory planowo mial odjezdzac o 12:30.  Kiedy po pol godziny nadal nikt sie nie pojawil, zaczelismy sie troche denerwowac, w koncu 20$ piechota nie chodzi. Poprosilismy pania z recepcji, zeby zadzwonila na podany nam numer telefonu. Dowiedzielismy sie, ze juz juz jada. Za kolejne pol godziny dzwonilismy jeszcze raz. Okazalo sie, ze organizuja tuk-tuka, ktory ma po nas przyjechac. Koniec koncow, wyjechalismy z naszego guest house'a 1,5 godziny po czasie, ale autobus naszczescie na nas zaczekal, to najwazniejsze. Przejechalismy przez cale miasto i wpakowalismy sie do naszego srodka lokomocji.
Po okolo 2,5 godzinach jazdy stanelismy na chlodzenie silnika i male zakupy. Kupilismy sobie banany, ktore tak bardzo nam smakowaly po drodze do Siem Reap. Na straganie standardwo byly tez rozne dziwne robale, niektore nawet wymieszane z papryczka chilli. Kupilismy jeszcze cos do picia na droge i wpakowalismy sie do busa, i pojechalismy dalej.
Po drodze niezliczona ilosc malych wioseczek z domkami na palcah, wychudzonymi krowami i dziecmi bawiacymi sie czym popadnie.
Do stolicy dojechalismy o godzinie kolo 8, na szczescie juz pod koniec ulewy. Miasto juz od samego poczatku zrobilo na nas kiepskie wrazenie. Wypelzlismy z autobusu, zmeczeni wielogodzinna jazda, przeszlismy jakies 150 metrow od "dworca", i zlapalismy tuk-tuka do naszego hostelu, ktory z reszta tez polecil nam Garry. Guesthouse nazywa sie "White Rabbit" i jest nieco oddalony od centrum i najslynniejszych punktow zwiedzania. Za dojazd zaplacilismy po 2$ na glowe. Sporo, ale biorac pod uwage deficyt sil, deszcz i noc, uznalismy ze cena miesci sie w granicach rozsadku.
To miasto jest sporo drozsze od Siem Reap. Za hostel zaplacilismy po 6$ od osobonocy, za to pierwszy raz z ciepla woda. Tak wiec skorzystalismy z niej biorac prysznic, ogarnelismy sie i postanowilismy przejsc sie cos zjesc.
Najpierw poszlismy w jedna strone, nie wiedzac zupelnie gdzie zmierzamy. Po 20 wrocilismy do hostelu, nie czujac sie zbyt pewnie w tym miescie. Probowalismy dowiedziec sie czegos odpana z napisem "security", ale zanim zdazylem cos powiedziec, on pokiwal glowa i powiedzial " no, no, no", nie wiedzac jeszcze o co moze nam chodzic. Dziwne...
Wrocilismy wiec skad przyszlismy, czyli do naszego guesthouse'a i poprosilisny o jakas mapke. Na niewiele sie ona zdala, ale przynajmniej na jutro sie przyda. Nastepnie ruszylismy w druga strone. Tym razem bardziej nam sie poszczescilo. Po kilkuset metrach znalezlismy calkiem przyjemna knajpke, choc nieco drozsza od tych w Siem Reap. Na nasze noeszczescie, obok nas przysiadl sie obok nas jakis koles z Pakistanu ze swoja dziewczyna do towarzystwa, a co gorsza spodobala mu sie konwersacja z nami. Zjedlismy swoje noodle i smazony ryz dosc szybko i wrocilismy do siebie. Czas isc spac...

poniedziałek, 16 września 2013

Dzien 6: zwiedzanie jednej z najwiekszych swiatyn na swiecie, Angkor

2 komentarze
Bardzo chcielismy zobaczyc wschod slonca nad Angkor Wat, ale nasze zmeczenie po dniu poprzednim dalo sie we znaki. Uznalismy ze nie damy rady znowu wstac o godzinie 4, w koncu jestesmy na wakacjach. Po za tym, mamy powod do powrotu tutaj.
Dogadalismy sie jeszcze poprzedniego dnia z naszym driverem, ze nas zabierze do Angkoru za 10$ za osobe, ale bedzie nas wozil caly dzien, od swiatyni do swiatyni. Jak sie pozniej okazalo troche przeplacilismy, bo spokojnie mozna bylo stargowac do 15. Przynajmiej poprzedniego dnia wozil nas za darmo. Dla osob lubiacych troche ruchu, polecam opcje wynajecia rowera za 1$ na dzien, choc odleglosci sa dosc spore, a przy tutejszym upale moga dawac sie we znaki.
Umowilismy sie na godzine 11, wiec zjedlismy sobie jeszcze szybkie sniadanko (niestety zachodnie), w postaci bagietki z serkiem topionym i dzemem, w knajpce hotelowej. Kiedy zeszlismy do recepcji, kierowca juz tam czekal. Poprzedniego dnia wzial od nas zaliczke w wysokosci 10$, wiec nie bylismy wcale pewni czy sie pojawi, ale pracownicy guest house'u mieli do niego numer, wiec to nas troche uspokoilo.

Ostatecznie polubilismy go tak bardzo, ze musielismy sobie z nim zrobic zdjecie :)


Pierwszy przystanek: Angkor Wat, czyli najslynniejsza swiatynia z calego kompleksu. Okolo kilometra przed nia, zjezdza sie na pobocze drogi, gdzie placi sie za wstep. Jednodniowy bilet kosztuje 20 dolarow, 3-dniowy 40 a tygodniowy 60. Przy kasie znajdowala sie kamerka internetowa, ktora robili nam zdjecia a nastepnie drukowali je na bilecie, przez co nie mzliwym jest odsprzedanie ich po zuzyciu. Wybralismy najtanszy wariant, poniewaz nastepnego dnia chcielismy kierowac sie juz w strone stolicy - Phnom Penh.
Dojechalismy na parking i naszym oczom ukazala sie piekna khmerska architektura Angkoru. Wspaniale zdobienia, monumentalne budowle i piekna przyroda wokol, zrobily na nas wrazenie, choc nie takie wielkie, jak spodziewalismy sie po zdjeciach na pocztowkach.

Tak czy inaczej, w samo poludnie (co nie bylo zbyt inteligentne, ale skad moglismy wiedziec ze akurat tego dnia bedzie slonecznie), zaczelismy zwiedzac.
W glownym budynku, po wejsciu po schodach, spotkalo nas spore zaskoczenie. Otoz spotkalismy pierwszych rodakow, od przylotu do Azji. Co wiecej, okazalo sie ze sa ze Skoczowa, czyli jakies 30km od naszego miejsca zamieszkania. Swiat jest naprawde maly! Przylaczylismy sie do nich na czas zwiedzania tej swiatyni, i powymienialismy sie wrazeniami z podrozy. My opowiedzielismy im o Tajlandii, a oni nam o Wietnamie. Dali nam kilka wskazowek, i ostrzegli przed Wietnamczykami. Ile w tym bylo prawdy, okaze sie juz za kilka dni :)
Po zejsciu na dol, pozegnalismy sie, oni poszli do swojego przewodnika, a my na piwo oczywiscie :) Abstachujac od piwa, ktore jest zawsze dobra decyzja, ucieszylismy sie poniewaz pierwszy raz w Kambodzy zobaczylismy malpy. To chyba byly gibony, ale ja nie rozrozniam poszczegolnych gatonkow.
Pstryknelismy im kilka fotek i oblegani przez sprzedawcow chcacych nam wcisnac doslownie wszystko, ruszylismy spowrotem do tuk-tuka.
Znalezlismy go lezacego w cieniu pod drzewkiem, i zaraz jechalismy do kolejnego przystanku - Angkor Thom, duzo wiekszego, ale juz nie tak slynnego.


Tam minely nam kolejne godziny zwiedzania. W miedzy czasie zdazylo sie zachmurzyc a pod koniec trasy zaczelo lac. Dzien jak codzien :)  Z kierowca umowilismy sie w restauracji numer 20, po drugiej stronie kompleksu. Kiedy przyszlismy, on jeszcze konczyl obiad, a ulewa byla wlasnie w apogeum. Zamowilem sobie tylko sok ze swiezo wyciskanych cytryn, poniewaz nie chcielismy tam jesc, gdyz ceny byly duzo wyzsze niz te w Siem Reap.

Przeczekalismy najwieksza ulewe, pozwolilismy spokojnie zjesc driverowi i po jakims czasie ruszylismy dalej, do ostatniego punktu programu - uwazanej za najpiekniejsza ze wszystkich w okolicy, "zjedzona" przez dzungle, Tha Prohm.

To zdecydowanie ona podobala nam sie najbardziej. Skapana dodatkowo w monsunie, miala niesamowity klimat... gdyby tylko nie ta chinska wycieczka.
Korzenie drzew, grube czasem jak sam pien, oplatywaly budynki, a czasem nawet je pozeraly w calosci! Jak sie znowu okazalo, swiat jest maly, gdyz spotkalismy nasza parke z Hong Kongu. Wszyscy sie bardzo ucieszylismy i od razu umowilismy sie na wieczor na Pub Street. Na poczatku troche glupio, miedzy 7 a 8, co nie mialo prawa sie sprawdzic w tamtejszym wieczornym tlumie, ale w koncu stanelo na 8.00 przy barze Red Piano.
Pozegnalismy sie, poniewaz oni szli od drugiej strony, i poszlismy dalej.
Pogubilismy sie troche w tym labiryncie swiatyn (kiepsko oznaczona trasa zwiedzania w tym miejscu powoduje, ze naprawde nie wiadomo gdzie isc, wiec najlepiej pytac sie panow w mundurach), zrobilismy kilka fotek na fejsa i wyszlismy do naszego tuk-tuka, ktory grzecznie na nas czekal. Ruszylismy do guest house'a, zatrzymujac sie jeszcze w celu kupna biletow na jutrzejszego busa do stolicy.
Wrocilismy bardzo glodni, a prawde mowiac nie wiedzielismy czy umowilismy sie dzisiaj na kolacje czy na piwo. Zoladki dawaly sie nam jednak za bardzo we znaki, wiec poszlismy zjesc od razu.
Wybralismy tym razem nastepna z kolei restauracje i zamowilismy kolejne przepyszne dania khmerskie. Standardowo Spring Rolls'y ktore Asia pokochala,  kurczaka z trawa cytrynowa, fasolka i liscmi Khmerskiej bazylii oraz wieprzowine ze swieza smietanka kokosowa, cebula, liscmi kalafiora, jajkiem i mixem Kambodzanskich przypraw, wszystko podane z ryzem. Do tego po kuflu lokalnego piwa Angkor, i znow zaplacilismy podobnie.

Akurat zostalo nam 10 minut do spotkania, wiec wolnym krokiem ruszylismy w strone ustalonego miejsca. Gdy tam dotarlismy, jeszcze ich nie bylo, ale po doslownie dwoch minutach sie pojawili. Okazalo sie, ze oni jeszcze nic nie jedli, bo tez nie byli pewni jak sie umowilismy. Poszlismy wiec gdzies w boczna uliczke, i znalezlismy jakas mala restauracyjke. Oni zamowili jakies jedzonko, a mnie zainteresowala pozycja "Khmer whisky". Jako ze uwielbiam ten trunek, musialem sprobowac. Niestety podali ja z Cola, ale i tak nie byla zla.
Pogadalismy sobie troche o tym i owym. Wymienilismy sie pierwszymi wrazeniami z Kambodzy i ruszylismy do pubu. Zaprowadzili nas do miejsca, ktore nazywalo sie Triangle bar, gdzie siedzi sie po turecku na pufach, a niektore z takich stolikow byly podwieszone do sufitu i sie bujaly. Cennik wygladal mniej wiecej tak: Johny Walker Black Label - 3$, Chivas Regal - 3$, Glenfiddich 12yo single malt - 3$. Bardzo mi sie tam spodobalo ;)
Z naszymi nowymi znajomymi powymienialismy sie doswiadczeniami z podrozy, popokazywalismy sobie zdjecia i ogolnie pogadalismy o wielu ciekawych rzeczach. Najwazniejsze bylo oczywiscie dodac sie do znajomych na fejsie :P
Spedzilismy z nimi naprawde bardzo mily wieczor, ale o 11 zakomunikowali nam, ze niestety musza sie zbierac, bo nastepnego dnia wstaja na wschod slonca.
Przy pozegnaniu obiecalismy sobie, ze my na pewno kiedys odwiedzimy ich w Hong Kongu, a oni przyleca do Polski. Okazalo sie to calkiem prawdopodobne, gdzy nigdy nie byli na starym kontynencie, a od jakiegos czasu planowali zobaczyc Europe Wschodnia. Mam jednak nadzieje, ze to ja wczesniej bede u nich :)
Usciskalismy sie i wrocilismy do pokoju, gdzie na spokojnie siadlem do opisywania kolejnego dnia z naszej podrozy.
Jutro Phnom Penh!

sobota, 14 września 2013

Dzien 5: pociagi, tuk-tuki, autobusy i pierwszy dzien w Kambodzy

0 komentarze
Opisze teraz trase ktora wybralismy sie do Kambodzy. Jest kilka wariantow, my jednak wybralismy pociag. Slyszelismy duzo roznych opinii na temat tej opcji, zarowno pochlebnych, lecz w wiekszosci jednak przerazajacych. Te drugie byly gloszone raczej przez pracownikow biur podrozy i koleji, ktorzy za wszelka cene chcieli nam zaoferowac drozsza podroz, gdyz dostaja procent ze spdzedazy. Twierdzili ze to tylko brod, smrod i niesamowite tlumy. Nic takiego nie mialo miejsca, przynajmniej nie w tym stopniu. Tym razem udalo nam sie obudzic na czas, czyli o godzinie 4 rano. Szybkie dopakowanie rzeczy, ostatnie podladowanie telefonu i ruszamy na dworzec. Pod Khao San zlapalismy tuk-tuka, ktory zawiozl nas na dworzec Hua Lampong, skad jezdza pociagi do granicy. Za 48 batow za osobe, jedzie sie okolo 7 godzin ze standardem odrobinke tylko gorszym niz polskie PKP. Dodam tylko ze ceny oferowane przez informacje turystyczna za podroz busem, zaczynaja sie od 900 batow.
Na peronie bylismy juz godzine przed wyjazdem, ale lepiej wczesniej niz pozniej. Zrobilismy jeszcze jakies zakupy na droge i wpakowalismy sie do wagonu. Zajelismy miejsca i czekamy. Nagle rusza, potem cofa, potem znow do przodu i tak w kolko przez 30 minut. W koncu jednak ruszylismy. Poczatkowo za oknami zlewaly sie slumsy i drapacze chmur.


Widok dosc roznorodny. Gdy juz wyjechalismy ze stolicy, naszym ocza ukazaly sie pierwsze oznaki dzunglii. Co chwila mijalismy jakies male tajskie wioseczki, a ludzi w pociagu przybywalo. Zaczely sie tez pokazywac pierwsze przekaski, oferowane przez sprzedawcow wsiadajacych na jednej stacji, a wysiadajacych tam gdzie ich asortyment sie skonczyl. Jezeli ktos ma ochote na pajaki lub larwy, polecam. Na szczescie sprzedawali tez normalne jedzenie, napoje oraz piwo (bodajze 60 batow za puszke, czyli drozej niz sam bilet (sic!)).
Podroz byla dosc monotonna i pod koniec zaczela nam sie dawac we znaki. Na naszych oczach rozegral sie tez maly tajski dramacik. Obstawiam ze dawni kochankowie nie mogli dojsc do zgody, ale kto tam ich wie tych tajow ;)
W koncu udalo nam sie dotrzec do stacji Aranyaprathet, okolo 5km od granicy. Akurat wtedy zlapal nas monsun. Standardowo rzucili sie na nas kierowcy oferujacy tuk-tuka do granicy. Wczesniej czytalismy, ze najlepiej odejsc kilkadziesiat metrow od stacji, i tam zlapac tanszego, za okolo 150 batow, ale od razu udalo nam sie znalezc gosca ktory proponowal za jedyne 40 na glowe. Nie pytalismy innych driverow, wiec nie wiemy czy mielismy szczescie, czy ceny spadly. Jedno jednak jest pewne, od 100 w gore to juz jest zdzierstwo.
Kiedy dostalismy sie do granicy, spotkalismy dwoch Rosjan, ktorzy juz tu byli, i poprowadzili nas do punitu wizowego. Od miejsca gdzie tuk-tuki wysadzaja ludzi, trzeba przejsc jeszcze kilkaset metrow, a nastepnie skrecic w lewo w kierunku znaku departures. Po przejsciu Tajskiej odprawy, przechodzi sie przez cos w stylu strefy bezclowej, a nastepnie do budynku z napisem "visa on arrival". Dajemy panom w mundurach za okienkiem jedno zdjecie i 20 dolarow, i po chwili mamy piekna kambodzanska wize w paszporcie.

Chcieli od nas jeszcze 100 batow za niewiadomo co, ale wystarczylo wskazac na tabliczke z cennikiem nad szyba i od razu odpuscili. Tam spotkalismy jeszcze dwie osoby z Hong Kongu i jedna Japonke, z ktorymi wsiedlismy do darmowego busa,ktory zawiozl nas na dworzec w Poi Pet, skad odjezdzaja busy do Siem Reap. Przejazdzke milo spedzilismy na pogawedce i ustalilismy, ze bierzemy wspolnego minivana, za 10$ od osoby. Jada takze duze autobusy za 9$, ale roznicy tak naprawde niema zadnej.
Czekalismy tam jeszcze okolo 30 minut, az znajda sie 4 osoby do zapelnienia busa. Droga jest bardzo dobra (psuje sie na 30km od celu), a widoki niesamowite. Momentalnie zakochalismy sie w Kambodzy. Jechalismy okolo 2,5 godziny, z przerwa na WC i zakupienie bananow, ktore sa malutkie, ale fenomenalne. Sprobowalismy jeszcze pierwszego kambodzanskiego piwa "Angkor", i ruszylismy w dalsza droge.


Nowo poznani Rosjanie okazali sie zupelnie niestereotypowi. Jeden z nich opowiadal, ze kiedy pojechal pierwszy raz do Chin z wiza turystyczna, zostal tam na 5,5 roku, a aktualnie mieszka od roku w Tajlandii. Dowiedzielismy sie takze, co to jest yellow fever. Chodzi mniej wiecej o to, ze jezeli spedzi sie troche czasu w tej czesci swiata, to chce sie tam juz zostac na zawsze.
Dojechalismy wreszcie do Siem Reap, wiec przyszedl czas pozegnania z nasza ekipa, ktora zapamietam na naprawde dlugo. W miejscu ktore mozna by nazwac dworcem, znow obskoczyli nas tuk-tukowcy oferujacy nam przejazd do hotelu. Wczesniej nie bardzo mielismy plan gdzie chcemy mieszkac, ale przydaly sie moje Londynskie kontakty. Jeszcze w pociagu napisalem do znajomego o imieniu Garry, ktorego poznalem w tym roku w Anglii,na ktory co roku jezdzi na 8 miesiecy do Kambodzy, i przez ktorego tu wyladowalem :) Polecil nam guest house "Garden Village" do ktorego sie wybralismy. Do wyboru sa dormitoria za 1$, badz prywatne pokoje, w wariantach za 3 lub 4 dolary. Wybralismy pokoj bez klimy i cieplej wody, ktora i tak sie tu nie przydaje i zaplacilismy 4$ za osobopokoj. W porownaniu do naszego mieszkanka w Bangkoku, to jest jakies 3 razy wieksze, z przestronna tym razem lazienka, dwoma lozkami i darmowym wifi.
Zostawilismy nasze rzeczy, wykapalismy sie, chwilke odpoczelismy przy fejsie i wybralismy sie na jakies zarelko. Najpierw troche pobladzilismy na wieczornym targu, a pozniej trafilismy na Pub Street i wybralismy tym razem bardzo dobrze wygladajaca knajpe. Zamowilismy sobie Spring Rolls'y z sosem z orzeszkow ziemnych i marchewki, kurczaka z pomidorem, ogorkiem i ananasem w sosie pikantno ostrym podanego w wydrazonym ananasie oraz wolowine w sosie curry, do tego piwko i pinacolade placac za wszystko 15 dolarow. Niebo w gebie i portfelu :)


Siem Reap zrobilo na nas piorunujace wrazenie. Niesposob tego opisac slowami, to trzeba zobaczyc na wlasnie oczy. Jak juz wspomnialem, zakochalismy sie w tym kraju od pierwszego dnia pobytu w nim. Tajlandia tez jest wspaniala i niesamowita, ale przy tym zupelnie inna.
Wrocilismy wiec do pokoju, nazarci, szczesliwi, ale niesamowicie zmeczeni. Poszlismy jeszcze na jedno szybkie piwko do pubu hotelowego ktore kosztowalo 0,5$, a nastepnie prosto spac. Jutro Angkor Wat!

Dzien 4: pod znakiem Buddy i megalopolis

0 komentarze
Pobudka byla ustalona na godzine 9. Udalo nam sie wstac kolo 11. Zebralismy sie dosc szybko, i czym predzej pognalismy na kawe i jakies sniadanko. Znalezlismy miejsce z darmowym internetem, doczytalismy co i gdzie, i ruszylismy przed siebie.
Tego dnia szukanie Wielkiego Palacu poszlo nam zdecydowanie lepiej. Tuz przed nim, skrecilismy jeszcze w boczna uliczke, gdzie znajduje sie targ amuletow. Jako ze byl piatek trzynastego, nakupilismy ich mnostwo, zeby sobie nie zepsuc dnia jakims pechem. Targ znajduje sie po dwoch stronach chodnika a ciagnie sie na ponad kilometr. "Znawcy" tematu moga stac przy jednym stoisku dobra godzine, ogladajac dokladnie przez lupe, czy dany egzemplarz dziala, czy nie. Niektorzy sprzedawali takze specjalistyczne amuletowe czasopisma :) Kiedy wybieralismy nasze talizmany, podszedl do nas inny klient dajac nam jeden, i mowiac ze ten na pewno dziala. Dorzucil nam pozniej jeszcze kilka, i z duza iloscia swiecidelek ruszylismy w strone Wielkiego Palacu.


Pierwsze co sie rzuca w oczy, gdy sie tam dojdzie, to ogromna liczba turystow, a w szczegolnosci chinczykow. Dalej troche sie rozluznia, ale mimo wszystko jest to troche uciazliwe. Na wejsciu odbylismy jeszcze kontrole stroju, ktorej Asia nie przeszla. Musiala zakryc ramiona zakladajac kurtke. Tak, bylo mi jej szkoda w tym upale... Dalej dochodzi sie do kas biletowych, gdzie za 500 batow, kupuje sie bilety na 3 atrakcje. Tak naprawde, wszystko jest ze soba polaczone a bilety sprawdzaja tylko raz.
Sklada sie na to wspomniany juz Wielki Palac, Swiatynia Szmaragdowego Buddy i kilka mniejszych muzeow. Skierowalismy sie najpierw do Emerald Buddha, ktory tak naprawde jest jadeitowy. Po przejsciu przez bramki zaniemowilismy.
Mozaika miliona kolorow na kilkunastu niesamowitych budowlach, niektore pokryte zlotem.
Naprawde bardzo cieko to opisac, w zasadzie brakuje mi slow, ale jak tylko bede mogl, to wrzuce jakies zdjecia. Pokrecilismy sie po okolicy, wchodzac w koncu do jednego z ostatnich budynkow. Usiedlismy sobie przed oltarzem wraz z innymi ludzmi i zaczelismy czytac o tym miejscu. Caly czas jednak probowalismy dojsc do tego, gdzie ten budda sie znajduje. W pewnym momencie zagadal do nas starszy Taj, w zasadzie uciszyl nas ale zaczelismy troche rozmawiac z nim. Okazalo sie, ze jest wykladowca na uniwersytecie w Chiang Mai na polnocy Tajlandii. Po kilku minutach rozmowy zapytalismy sie gdzie jest ten caly slynny Szmaragdowy Budda. Mily pan wskazal reka przed siebie i dopiero w tym momencie go zobaczylismy. Mala figurka na szczycie przepieknego oltarza, ubrana w odpowiednie do pory roku szaty jest latwa do przeoczenia, kiedy nie wie sie, ze to ten budynek. Mala podpowiedz, to ten najwiekszy ze wszystkich w tej czesci kompleksu. Zamienilismy jeszcze kilka slow i grzecznie sie klaniajac poszlismy w strone Wielkiego Palacu.
Nie bede tu dokladnie opisywal kazdego z budynkow, bo jest ich za duzo i mija sie to z celem. Zaznacze jednak,nze jezeli ktos jest milosnikiem starej broni, nie moze przegapic dwoch pomieszczen z bronia biala i bronia palna.
Ruszylismy dalej... Asia sie ucieszyla, ze wreszcie moze zdjac z siebie kurtke. Kolejny punkt wycieczki to Wat Pho, inaczej zwana takze Swiatynia Lezacego Buddy.

Brakuje mi slow, wiec napisze prosto: on jest wielki! Obchodzi sie go dookola, ale ciekawa rzecza jest to, ze od strony jego stop, za 20 batow kupuje sie koszyczek ze 108 monetami, po czym kazda z nich wrzuca sie do jednego ze 108 dzbanow. Kazdy z nich symbolizuje jedna z zalet Buddy. Dodatkowo na podeszwie jego stop kazda z tych cech jest przedstawiona, wydaje mi sie ze za pomoca masy perlowej. Poblakalismy sie jeszcze troche po innych zakamarkach tej jednej z najwiekszych i najstarszych swiatyn buddyjskich w Bangkoku i skierowalismy sie w strone wyjscia majac na celu przemieszczenie sie do innej ze slynnych Bangkockich swiatyn - Wat Arun. Wybiega ono tuz obok wspomnianej we wczesniejszym poscie przystani Tha Thien, skad za 3 baty odplywaja promy na druga strone rzeki (pierwszy pomost; drugi jest zarezerwowany dla water busa).
Zmeczenie wzielo jednak gore, i stwierdzilismy ze najpierw piwo i cos do jedzenia. Wtedy nie wiedzielismy jeszcze, ze to wcale nie okaze sie takie latwe. Po ponad 40 minutach poszukiwan, dalismy za wygrana. Znalezlismy tuk-tuka i poprosilismy o zawiezienie do Wat Arun, poniewaz nie zostalo nam za duzo czasu do zamkniecia.
Wat Arun w skrocie mozna opisac jako wieze ze schodami z czterech stron. Stopnie sa bardzo wysokie, co powoduje ze bardzo ciezko sie tam wchodzi. Jezeli ktos ma lek wysokosci, stanowczo odradzam, w przeciwnym razie trzeba tam wejsc. Widok na rzeke, pobliskie swiatynie i reszte zamglonego Bangkoku po monsunie z tej wysokosci naprawde robi piorunujace wrazenie.
Po wyjsciu, powrocilismy do koncepcji piwa i zarcia. Wsiedlismy wiec w tuk-tuka, i jadac przez najwieksze korki Bangkoku, po niecalej godzinie wysiedlismy w dzielnicy handlowo-rozrywkowej Siam. To jest zupelnie inne miasto. Pelno wiezowcow, roi sie od centrow handlowych, a miedzy tym wszystkim nad ulica skytrain.

Weszlismy do pierwszej lepszej z centrow i pognalismy na najwyzsze pietro, w kierunku gastronomii. Wczesniej ustalilismy, ze tu tylko piwo, bo zjesc zamierzamy na nocnym targu, ktory otwieraja o godz. 18.
Cena za 0,5 lagera, dunkel bier lub weissbier do wyboru, byla porownywalna do drogiego piwa w centrum Warszawy. Trzeba jednak przyznac ze walory smakowe to ono mialo (to piwo :)). Z drugiej strony czekalismy na nie od rana, wiec nawet Kujawiaka bym wypil z przyjemnoscia. Warto wspomniec, ze tuz obok nas znajdowalo sie lodowisko. Troche nas to zaskoczylo, ale w tym kraju nic nie powinno dziwic.
Nadszed czas jedzenia i chwilowego rozczarowania. Udalismy sie na stacje skytraina, i po rozgryzieniu lamiglowki pod tytulem "Kup bilet", przejechalismy w strone parku Lumpini, nieopodap ktorego mial sie znajdowac evening market. Wtrace jeszcze tylko, ze na placu za bramami parku, odbywalo sie posiedzenie rzadu, badz jego czesci. Nie dokonca zrozumialem o co chodzilo. Dowiedzielismy sie o tym od starszej pani, mowiacej perfect po Angielsku co jest rzadko spotykane, ktora spytalismy o droge do zarcia. Okazalo sie, ze ani ona, ani inni spotkani przechodnie, nic na temat  targu nie wiedza. Zrezygnowani nieco, ruszylismy w kierunku ktory wydawal sie nam za najwlasciwszy, ciagle majac nadzieje ze nam sie uda go odszykac. Po okolo 30 spaceru, znalezlismy drogowskaz, w zupelnie przeciwnym kierunku do naszego marszu, i zrezygnowani zlapalismy pierwszego lepszego tuk-tuka, stargowalismy cene ile sie dalo i ruszylismy w kierunku naszego lozka, caly czas jednak pamietajac o jedzeniu, ktorego coraz bardziej domagaly sie nasze zoladki.

Na Khao San z ulicznego straganiku, o watpliwych standardach sanitarnych lecz przepieknym zapachu, zaopatrzylismy sie w Thai Pad + Chicken i jednego spring rolls'a. Jedna wskazowka, wybierzcie straganik w ktorejsc z bocznych uliczek do Khao San, to zaplacicie okolo 30% mniej, a i porcja moze byc wieksza ;)

piątek, 13 września 2013

Dzien 3: wchlonieci przez Bangkok

0 komentarze
Spakowalismy najopotrzebniejsze i najcenniejsze rzeczy do plecakow, i ruszylismy. Nie wiedzac kompletnie gdzie jestesmy i dokad zmierzamy, blakalismy sie po okolicznych uliczkach,  az spotkalismy pewnego Taja. Po standardowej gadce "Where are you from?", lamana angielszczyzna powiedzial nam ze jest nauczycielem angielskiego (sic!) w szkole po drugiej stronie drogi. Trzeba jednak przyznac, ze koles byl bardzo sympatyczny, i pokazal nam na mapie co musimy zobaczyc, czego dzisiaj nie damy rady zobaczyc, i jakie sa maksymalne koszty transportu. Kilka sekund pozniej zlapal tuk-tuka i powiedzial kierowcy jaka trasa ma nas przewiezc dookola Bangkoku. Za 4-godzinnego tripa zaplacilismy 40 batow! Tak, 2 zl na glowe!
Pierwszy Budda (Big Budda) zaliczony, drugi (lucky budda) takze, oraz kilka kolejnych. Kazdy z nich znajdowal sie w odpowiedniej dla niego swiatyni, a ludzie skladali im w darach butelki wody oraz kanapki. Najwieksze wrazenie zrobil na mnie jednak ten poczatkowy. Nie mam pojecia ile mogl miec metrow, ale jesli mial bym zgadywac, to powiedzial bym ze okolo 50. Nastepnego nazywali szczesliwym bo byl gruby. Taka to ich filozofia :)
Nasz kierowca byl naprawde milym kolesiem. Godzilismy sie oczywiscie na wozenie nas po roznych miejscach typu zaprzyjazniony jubiler lub krawiec, ale tylko dlatego ze dostawal za to bony na benzyne., dzieki czemu cena byla tak niska. Ostatecznie jednak nas zdenerwowal. Wyraznie powiedzielismy ze chcemy podjechac na public ferry, po czym zostawil nas u kolejnych znajomych, ktorzy zaoferowali nam przeplyniecie sie po rzece za jedyne 1000 batow. Postukalismy sie w glowe, i poszlismy dalej. Zaraz za rogiem podpytalismy sie kogos o water busa, ktory okazal sie byc jakies 15 minut od nas. Wybralismy sie wiec na krotki spacerek. Gdy doszlismy, troche glowkowalismy co i gdzie plynie, ale mily pan (jakis zarzadca przystani, czy cos w tym stylu), pokazal nam mapke, znajduje sie tuz przed pomostem, ktora pieknie wszystko wytlumaczyla. Zeby dostac sie na Khao San Road trzeba poplynac linia biala lub pomaranczowa na przystan Tha Samphya przy Phra Arthit Road. Z tamtad zostalo juz jakies 2 minutki. A teraz najlepsze, przyjemnosc ta wyniosla nas jedyne 15batow na glowe. Ponad 100krotne przebicie w cenie. Rada dla podrozujacych do Bangkoku: nie dajcie sie naciagnac! Jak ktos was na cos za bardzo namawia, to znaczy ze ma w tym interes, a za rogiem bedzie dwa razy (albo sto jak w przypadku lodki) taniej. Po drugie: targujcie sie, ale tez bez przesady.
Wracajac do naszych przygod, po powrocie do pokoju, szybko sie ogarnelismy, zostawilismy rzeczy i poszlismy cos zjesc.




Tak, cos to dobre slowo. Ja zabralem zupe z kurczakiem i mlekiem kokosowym, natomiast Asia jaki smazony ryz. To bylo bardziej na chybil trafil, niz swiadomy wybor. Zmeczeni po calym dniu zrobilismy pierwszy szybki zakup pamiatek i padlismy spac.

Dzien 2: pierwsze wrazenia z Bangkoku

0 komentarze
Po 5 godzinach czekania na lot w stolicy Finlandii, doczekalismy sie... Sam samolot calkiem sympatyczny. Miejsca na nogi za duzo nie bylo, zdecydowanie mniej niz w Aeroflocie, ale jakos wytrzymalismy :) Juz na pokladzie zaczelo sie nasze szczescie, kiedy poznalismy pewnego norwega, z ktorym za pol ceny wzielismy taksowke do centrum. Przyjemnosc ta wyszla nas 150 batow do podzialu, plus 50 za bramki na autostradzie. Droga z lotniska ma generalnie 5 pasow, ale jak trzeba, to to kierowcy "dorabiaja" sobie dwa dodatkowe na brzegach.
Samo lotnisko jest przeogromne, w koncu jest to jeden z glownych portow przesiadkowych w Azji polodniowo-wschodniej. Od wyjscia z samolotu do bagazy idzie sie jakies 30 minut. Po drodze wypelnilismy jeszcze jakis swistek dla urzednikow, wymienilismy dolary i euro na miejscowe baty, i pojechalismy.
Taksowka zawiozla nas pod sama Khao San Road, niedaleko ktorej mieszkamy.



Pierwsze co zrobilismy to siedlismy na piwko,  po czym zorientowalismy sie ze jest godzina 9. Zagubieni w czaso-przestrzeni :) Inna sprawa, ze wreszcie trafilem do miejsca gdzie "small beer" to 0,5l ;)





W koncu znalezlismy guesthouse za 175b na osobe (ok. 17,5zl). Pieciu gwiazdek bym nie dal, ale wazne ze jest lozko i woda. Cieplego prysznica i tak nie potrzebujemy. Zrobilismy szybki tasting innego piwka, po czym szybko poszedlem w polgodzinna kime, a nastepnie ruszylismy na miasto!

środa, 11 września 2013

Dzien 1: w przestworzach

0 komentarze
No to lecimy. Godzina 7:00, busem z centrum ruszam na lotnisko, gdzie Asia juz czeka. Szybka odprawa, chwilka na fejsie, boarding i po 1,5 godzinki lotu, wysiadamy na lotnisku w Helsinkach ;)
Terminal czysciutki i bardzo przyjemny. Po kilku krokach zauwazamy 'Moomin shop', do ktorego nie mozemy nie zajrzec. Hatifnaty witaja Cie juz na wejsciu, a jedyne czego brakuje, to pluszowa buka.
Porwalismy sie tez na mala kawke, przed nami w koncu okolo 5 godzin czekania :)
Podczas lotu, z pomoca przewodnika, bedziemy musieli zaplanowac pierwsze godziny w Bangkoku, gdyz poki co jedyne co wiemy, to ze tam bedziemy.
Bedziemy sie starali codziennie cos napisac, w miare mozliwosci i jezeli internet pozwoli. Zdjecia robione nistety telefonem, bo nie mam kabla do zgrania zdjec z aparatu. Posty takze pisze na telefonie, wiec z gory przepraszam za brak polskich znakow :)