niedziela, 22 września 2013

Dzien 11: rejs w nieznane

Stalo sie. Godzina 7 a budzik dzwoni jak oszalaly. Za pol godziny zbiorka, wiec trzeba wstawac. Tego dnia jedziemy na rejs po delcie Mekongu. My zakupilismy wariant jednodniowy, ale sa takze dwu i trzydniowe. Po calym dniu troche zalowalismy, ze nie zdecydowalismy sie na cos dluzszego, ale prawde mowiac nie mielismy tyle czasu. Nastepnego dnia w koncu lecimy dalej...
Do biura podrozy w ktorym wykupilismy wycieczke z naszego guesthouse'a jest jakies 25 metyrow, wiec spokojnym krokiem poczlapalismy jeszcze w polsnie w jego strone. Dalej zostalismy przetransportowani do kolejnych trzech biur, a w kazdym z nich zbieralismy kolejne osoby. Ostatecznie dotarlismy do organizatora calego przedsiewziecia, gdzie czekal na nas podstawiony bus. Okazalo sie jednak, ze klima nawalila (co z reszta bylo czuc), wiec szybko sie przesiadlismy do kolejnego, wiekszego.
Na pokladzie przywital nas pilot wycieczki (nie pamietam imienia, mimo ze 5 minut tlumaczyl co ono oznacza), ktory zaraz gdy ruszylismy, lamana angielszczyzna zaczal opowiadac o historii Wietnamu i miasta Ho Chi Minh. Jedna z ciekawostek jest fakt, ze mieszka tam 10 mln ludzi oraz 7 mln motorow, co jest doskonale widoczne na ulicach tej metropolii. Ma to zwiazek z piekielnie wysokimi podatkami na auta, w zwiazku z czym na taki luksus stac tylko najbogatszych.
Pozniej nasz kierownik wycieczki zmienil temat na cel naszej podrozy tego dnia - delte Mekongu. Przedstawil nam plan i juz wtedy zaczal zachwalac rybe zyjaca w tych wodach (elephant fish), ktorej koniecznie musimy sprobowac.
W polowie drogi zatrzymalismy sie na standardowy postoj, z czego bardzo sie ucieszylismy, gdyz nie mielismy tego dnia jeszcze nic w ustach. Zamowilismy po kawce, Asia ananasa a ja slynny tutejszy specjal, zupke pho, mniej wiecej nasz rosol, tyle ze z roznymi dziwnymi dodatkami, jak to azjaci maja w zwyczaju.
W tym miejscu wspomne jeszcze o tutejszej kawie. Zaczynajac od tego ze jest przepyszna i czesto podawana ze skondensowanym mlekiem wydaje mi sie ze kokosowym, konczac na tym, ze parzona jest w dosc specyficzny sposob. Do szklanki najpierw nalewaja tegoz mleka, nastepnie na wierzch klada aluminiowy garnuszek z sitkiem u spodu, sypia kawe i zalewaja wrzatkiem. Sam system jest oczywiscie standardowy, naczynka zas niespotykane. Musielismy sobie je zakupic. Za 1 dolara moglismy sobie oczywiscie pozwolic :)
Na sam koniec postoju nabylismy jeszcze Cole, zeby sie odkazic i pojechalismy dalej.
Nasz przesympatyczny i przezabawny pilot zaczal opowiadac dalej. Rzeka w pewnym momencie rozdziela sie na wiele czesci, i tworzy niezliczona liczbe malych wysepek. W rejonie w ktory zmierzalismy sa 4 glowne: unicorn island, tortoise island, phoenix island i oczywiscie dragon island. Zamieszkane sa przez ludzi tworzacych w pewnym stopniu wlasna kulture, nieco odmienna od tej Sajgonskiej. Zyja glownie z upraw ryzu, o ktorym tez dowiedzielismy sie sporo w kontekscie Wietnamu. W okresie wojny z Ameryka, kraj ten bardzo stoczyl sie ekonomicznie. Zapanowal glod i nedza, lecz dzieki pracy i znoju dzielnego narodu Wietnamskiego, panstwo wstalo na nogi i z kraju ktory importowal ryz, stal sie drugim na swiecie eksporterem tegoz ziarna. Taka troche propagandowa gadka, w koncu to ciagle kraj socjalistyczny, ale mozna bylo sie dowiedziec kilku ciekawych rzeczy. A propos socjalizmu, troche mnie zaskoczyl ten kraj. Jedyne przejawy tego systemu to wszechobecne sierp i mlot, oraz socrealizm krzyczacy z plakatow propagandowych. To by bylo na tyle... Wolny rynek, swobodny przeplyw ludzi przez granice oraz masa turystow mimo pory deszczewej, jakos zacieraja ten system. Wydaje sie ze to taka bardziej szopka odstawiana dla turystow, ale nie rozmawialismy na ten temat z tambylcami wiec mowie tylko to co zaobserwowalem z perspektywy turysty. A moze tak ma byc?
Kiedy dojechalismy na miejsce, po kilku minutach przerwy na restroom zostalismy zapakowani do lodki i zaczelismy nasz rejs. Pierwszym przystankiem byla lekcja o pszczolach i poczestunek przepyszna zielona herbatka z tamtejszym miodem.

Niebo w gebie i wydaje mi sie, ze jest to jedna z najlepszych jakiekolwiek pilem w zyciu. Dodatkowo na stolach czekal nas poczestunek w postaci dziwnego kokosa (nie mamy pojecia jak byl zrobiony), lotosa, orzeszkow, prazonych bananow i suszonego imbiru. Co jedno to lepsze. W miedzyczasie chcieli nam kazdy z tych smakolykow opchnac, ale bylismy dzielni i sie nie dalismy (troche zaluje). Kilka metrow dalej zaprezentowano nam weze zyjace w okolicy. Zarzucali je ochotnikom na ramiona, a same stwory mialy po kilka dobrych metrow dlugosci. W malym zbiorniczku obok plywaly sobie z kolei przedstawione nam wczesniej elephant fishes. Brzydkie to to niesamowicie, ale smak przewodnik zachwalal przez caly czas.
W koncu ruszylismy dalej. Czekal nas teraz kilkunasto minutowy spacerek przez dzungle. Dotarlismy w koncu do malej przystani gdzie pakowani bylismy po 4 osoby do malych lodeczek, ktorymi dalej eksplorowalismy nieznana dzicz. Widoczki byly niesamowite...

Kiedy dotarlismy do naszej duzej lodzi, mielismy do wyboru, albo obiad albo dalsza czesc zwiedzania. Wiekszosc grupy opowiedziala sie za zarciem, reszta wstrzymala sie od glosu.
W tym momencie przewodnik zaczal zbierac zamowienia na ta slynna rybke. Za 180.000 dongow mozna bylo sobie zamowic jedno kilogramowy okaz. Asia bardzo chciala sprobowac, ale stwierdzila ze to zdecydowanie za duzo, a ja nie jadam ryb, wiec poczatkowo odmowilismy. Obiecano nam jednak, ze dostaniemy mniejsza po nizszej cenie, wiec wzielismy.

Danie wliczone w cene wycieczki skladalo sie z wieprzowiny (bardzo gumowatej), ryzu i jakichs warzyw. Domowilismy jeszcze spring rolls'y i wyszlo na to ze byl to jeden z najdrozszych posilkow podczas naszej dotychczasowej wyprawy. 
Troche zdegustowani obiadem, razem z nowym znajomym w postaci Austriaka ruszylismy dalej do manufaktury kokosowych krowek. Przedstawiony tam byl caly proces ich tworzenia, poczawszy od obierania kokosa, konczywszy na pakowaniu slodyczy do papierkow (a dziewczyny zajmujace sis tym robily to niezwykle sprawnie). Pozostal nam ostatni punkt naszej wycieczki: tradycyjna muzyka tamtejszego regionu. Dowiedzielismy sie ze w Wietnamie rozrozniane sa 2 rodzaje takich melodii. Jedna na polnocy, uznana juz przez UNESCO za dziedzictwo kulturowe, oraz jedna na poludniu, gdzie wlasnie przebywalismy, ktora wciaz stara sie o ow zaszczyt. Po poplynieciu na kolejna wysepke, zostalismy posadzeni do stolow z kolejnym poczestunkiem, tym razem w postaci swiezych owocow, przepysznych swoja droga. Ciekawostka jest, ze na boku podana byla do nich sol i sol z chilli. Musze powiedziec ze bardzo ciekawe polaczenie :)

Tamtejszy zespol zagral nam kilka ichniejszych przebojow na tradycyjnych instrumentach, a nastepnie zaczeli grac zachodnie melodie, co spotkalo sie z zadowoleniem calej grupy 48 osob. Po koncercie wrocilismy lodka do miejsca gdzie zostalismy przywiezieni i podzielilismy sie na tych ktorzy wracali do Sajgonu oraz tych ktorzy kontynuowali wycieczke. W dalszym planie, bylo zwiedzanie plywajacych targow, ktore bardzo chcielismy zobaczyc. Ach ten czas, zawsze go za malo...
Podroz powrotna minela nam bardzo szybko, z uwagi na to ze prawie cala przespalismy. Po powrocie do pokoju, zmeczenie dalej bralo gore nad checiami zwiedzania, wiec prawie od razu polozylismy sie spac. I tak zakonczyl sie kolejny wspanialy dzien naszej wyprawy... Podsumowujac go, bylismy zachwyceni rejsem, i na prawde warto cos takiego przezyc!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz