Dzień pierwszy - zaczynamy wakacje!
Z Bielska do Pragi wyruszyliśmy
dość wcześnie czyli koło 6. Ostatnie pakowanie, kawka oraz przeciwbóle, gdyż
znając moje sczęście, zachorowalem tuż przed wyjazdem. Droga minęła dość
spokojnie i szybko. O 13 byliśmy już na lotnisku i po jakimś czasie w otoczeniu
dużej ilości Turków i innej maści Arabów lecielismy do Stambułu. Problem okazał
się taki, że już przed startem mieliśmy godzinkę opóźnienia a czasu na
przesiadkę mieliśmy godzina dziesięć. Mama trochę zaczęła panikowac, ale
samolot ze Stambułu do Biszkeku miał jeszcze większe opóźnienie, więc wyszło na
to, że niepotrzebnie biegalismy jak głupi ;)
Pięciogodzinny lot minął nam
bardzo przyjemnie, a na pewno dużo przyjemniej niż odcinek pierwszy. Po
wylądowaniu zostaliśmy wmieszani w tłum z trzech samolotów, ktory czekał na
wbicie pieczątki do paszportu. Wszędzie dookoła skośnoocy i tylko raz na jakiś
czas wystawal nieco wyższy turysta. Zebraliśmy bagaże, a chwilkę później zostaliśmy
odebrani przez Kirgiza, który miał nam przekazać auto - Nissana Pathfindera. Załatwilismy
jeszcze internet na kartę, na wszelki wypadek, gdyby coś się w górach stało i
potrzebowalibyśmy pomocy (fejsbuk ani jutub nie miały tu oczywiście żadnego
znaczenia :P ). I tu pierwszy szok. Nie dość, że 7GB kosztowało 220 SOM (1zl -
17 SOM), co jest ceną tak niską, że i mnie i Kirgiza od auta wystrzeliło z
butów, to jeszcze dostałem zapewnienie, że w zależności od rejonu oczywiście,
ale do 3500m zasięg powinien być. Wcześniej wyczytałem, że bardziej polecany
jest MegaCom, ale różnica jest tak naprawdę nieznaczna. Wydaje się, że w
niektórych miejscach odbiera lepiej jeden a gdzie indziej drugi.
No to dawaj na Biszkek! Niestety
moja choroba sprawiła, że zdychałem sobie na tylnim siedzeniu, ale na Osz Bazar
wyjść musiałem.
Zrobiliśmy zapasy orzeszków, warzyw i owoców na dalszą drogę, a że było jeszcze bardzo wcześnie rano i sklep turystyczny w którym musieliśmy się zaopatrzyć w kartusze gazowe był jeszcze przez jakiś czas zamknięty, siedlismy sobie na kawę i herbatę.
Po zakupach turystycznych,
które przespałem, ruszyliśmy do wieży Burana, która jest jednym z bardzo
nielicznych Kirgiskich zabytków. Legenda związana z nią jest niezwykle wręcz
standardowa. Zła czarownica, córka króla, osadzenie jej w wieży i brakuje tylko
smoka a historia była by jak ze Shreka. W rzeczywistości był to minaret, ale
zabudowań reszty meczetu na próżno szukać, bowiem znajdował się on w samym
środku miasta Balasagyn, które niegdyś było ważną osadą na Jedwabnym szlaku, aż
do czasu, kiedy to wojska Czyngis-Chana zniszczyły je w XIII w. Zrobiliśmy zapasy orzeszków, warzyw i owoców na dalszą drogę, a że było jeszcze bardzo wcześnie rano i sklep turystyczny w którym musieliśmy się zaopatrzyć w kartusze gazowe był jeszcze przez jakiś czas zamknięty, siedlismy sobie na kawę i herbatę.
Widzieliśmy tam za to pierwsza
jurte, o których wpomne jeszcze oraz pierwsze krzaki konopi w ilości niemałej.
Wypilismy sobie piwko na słoneczku i z racji tego, że szału nie było ruszyliśmy
dalej, w kierunku jeziora Issyk-Kul na wysokości 1600, na które na razie
rzucilismy tylko okiem, i dalej już w stronę jeziora Son-Kul, w poszukiwaniu
tak bardzo wyczekiwanego noclegu.
Miejsce na rozbicie namiotu
znaleźliśmy cudne, co prawda blisko drogi, ale nad rzeczką, dosyć płaskie,
porośnięte miękką trawka, na której jak się rano okazało pasły się krowy.
Kilka łyków koniaku, żeby gardło odkazić i wreszcie do wymarzonego spania,
nawet jeżeli tak wygodnie wcale nie było.
Dzień 2 - droga na płaskowyż
Ten dzień był naprawdę krótki, ze
względu na to, że z naszego obozowiska wyjechaliśmy dopiero po 12. Jak wygląda
spanie w namiocie każdy wie. Najwygodniej nie jest, ale w połączeniu z bólem
całego ciała i nieustannym katarem, doprowadziło do tego, że musiałem się
przenieść do auta. Nie tyle dla wygody, co żeby nie przeszkadzać rodzicom
nieustannym wierceniem się. Jak się okazało, była to świetna decyzja ponieważ
to co zobaczyłem wtedy na niebie, a przypominam, że jest to Azja centralna,
zwalilo mnie z nóg. Gwarantuje wam, że nigdzie nie widzieliście takiej ilości
gwiazd na niebie jednego wieczoru!
Rano po sniadanku i porannym
płukaniu gardła rozcieńczonym etanolem, zwanym tu i ówdzie koniakiem,
wyruszylismy do Koczkoru, gdzie zatankowalismy auto i kawałek dalej odbiliśmy
na szutrową drogę prowadzącą do przełęczy (3440 m n.p.m.).
Przez nią dostaliśmy się na płaskowyż położony nieco niżej (~3100 m) na którym rozposcieralo się niesamowitej wielkości, przynajmniej jak na tą wysokość, jezioro szczelnie otoczone przez ośnieżone szczyty wystające jeszcze kilkaset metrów ponad płaskowyż.
Drogi nie chcę i chyba nawet nie potrafię opisać. Coś takiego należy zobaczyć co najmniej na zdjęciach, a najlepiej na żywo.
Przez nią dostaliśmy się na płaskowyż położony nieco niżej (~3100 m) na którym rozposcieralo się niesamowitej wielkości, przynajmniej jak na tą wysokość, jezioro szczelnie otoczone przez ośnieżone szczyty wystające jeszcze kilkaset metrów ponad płaskowyż.
Drogi nie chcę i chyba nawet nie potrafię opisać. Coś takiego należy zobaczyć co najmniej na zdjęciach, a najlepiej na żywo.
Na równinie gdzie nie spojrzysz
tam stada koni, krów i owiec. Przejechaliśmy kawałek wzdłuż jeziora,
przekraczając kilka raczej wyschniętych, chociaż nie zawsze, rzek, by dotrzeć
do osady jurt, w których mieliśmy zamiar przenocować. To znaczy, o jurtach
wiedzieliśmy, nawet coś tam na mapie było zaznaczone, ale jak można na mapie
zaznaczyć wędrowne ludy? Tu moje wyobrażenia o nomadach nieco legły w gruzach,
kiedy Anglicy na angielskich blachach wyprzedzając nas swoim terenowym
samochodem, spytali czy wiedzą gdzie sa te jurty z organizacji CBT, co to
rezerwowali wcześniej przez internet. Trzeba im tu jednak zwrócić honor,
ponieważ Peter z którym rozmawialiśmy aktualnie mieszka w Kazachstanie, zbierając materiały do
doktoratu o zagrożeniach naturalnych dla autochtonów, a na miejsce przbył z
Anglii sam, jadąc jak się okazało także przez Polskę.
Ośnieżone okoliczne szczyty
raczej nie zachęcały do spędzenia nocy w namiocie, a przecież być w Kirgistanie
i nie spać w jurcie to jednak grzech. Muszę też wspomnieć, że jurty tak jak i
koczowniczy tryb zycia, jest Kirgiskim dziedzictwem narodowym, a kształt
sklepienia jurty możemy odnaleźć na fladze.
Szczyty po drugiej stronie
jeziora pobłyskiwały w resztkach zachodzącego slońca i już dało się wyczuć, że
ta noc będzie znacznie zimniejsza od poprzedniej. Kiedy już znaleźliśmy swoje
miejsce do spania, miła pani dorzucila do pieca trochę końskich kup, polała je
naftą i noc spędziliśmy w niezwykle przyjemnym ciepelku. Oczywiście bardzo
często słyszałem o takim sposobie ogrzewania, ale póki człowiek tego na własnej
skórze nie doświadczy, to nie przekona się, że wyschniete kupy idealnie oddają
ciepło przez całą noc. I wcale nie czuć żadnych zapachów ;)
Dzień 3 - dojazd do Narynia
Śniadanie mieliśmy umówione na godzinę
9. Rano w jurcie dało się już poczuć srogi chłód. Wychodząc na
zewnątrz trzeba było uważać, żeby nie zamoczyć sobie butów w świeżym śniegu,
który zaatakował nas przez noc a teraz topniał w blasku promieni słonecznych. Poczestowani zostaliśmy kaszą manną, chlebem z przetworami z morel i wiśni,
różnego rodzaju ciastkami i cukierkami oraz niekończącą się herbatą, dolewaną z
prędkością światła przez choziajkę (rus. gospodyni), kiedy tylko zauważyła, że
twoja miseczka jest pusta.
Zjazd z płaskowyżu był równie
malowniczy jak podjazd, ale w zupełnie innym klimacie. Widoki po tej stronie
porównywalne były z widokiem na Tatry Zachodnie. Szuter całą drogę, aż do
niesamowicie rozległej doliny rzeki Naryń był bardzo dobry, a w zasadzie lepszy
niż "asfalt", którym jedzie się później.
Do Narynia dojechaliśmy
niesamowicie głodni. Jedyne co jedliśmy tego dnia to wcześniej wspomniane
śniadanie, więc zaczęliśmy rozglądać się za pakuszaniem (jedzeniem), co okazało się nie lada
wyzwaniem. We wszystkich napotkanych ristorantach odbywały się tego dnia
wesela. Jedynie bistro przy drodze nie było zajęte przez weselnikow, ale
również i my nie zaspokoiliśmy tam głodu, że względów hmmm...
higieniczno-sanitarnych. Ruszyliśmy więc dalej w poszukiwaniu jakiegoś
pensjonatu, uznając, że raz na jakiś czas wykąpać się wypada oraz że może tam uda się zjeść. Dorwaliśmy informację turystyczną, w której dziwna Pani
załatwiła nam nocleg ze śniadaniem oraz wskazała nam dwa miejsca, gdzie możemy
zaspokoić głód. Pierwsze z nich także było pod okupacją weselników, natomiast drugie
okazało się niezwykle sympatycznym miejscem w którym wreszcie dane nam napełnić żołądki.
Dopytaliśmy także o warunki przejazdu przez przełęcz Tosor, o której
słyszeliśmy, że łatwa nie jest i dowiedzieliśmy się, że jest ona pokryta
śniegiem, czyli zdecydowanie nie przejezdna. Jak mówiłem, Pani była dziwna, więc i
to co powiedziała braliśmy z odpowiednią powagą.
Tu muszę wtrącić jeszcze słówko o
miasteczku. Doskonale postsowiecka ruina, bardzo nieciekawa, z główną arterią
im. Lenina i jednym z najdziwniejszych skrzyżowań jakie widziałem. Warto zrobić
zakupy, zatankować i uciekać.
Dzień 4 - Droga na Tosor
Po śniadaniu wliczonym w cenę
pokoju zebraliśmy się dosyć żwawo, wciąż nie pewni naszych planów na ten dzień.
Jedną z możliwości było przedostanie się przez przełęcz Tosor, która po
ostatnich opadach śniegu mogła być nieprzejezdna. Drugą ominięcie grani Ałtaju
Terskiego przez zjechanie do zachodniego wybrzeża jeziora Issyk-Kul - tam gdzie
odchodziła droga na Son-Kul. Początkowo trasa była ta sama, więc daliśmy sobie
jeszcze trochę czasu na zastanowienie. Podążyliśmy więc doliną Małego Narynia podziwiając
cudowne widoki ze wszech stron. Doszliśmy do wniosku, że będziemy próbować
dopytywać się innych turystów jadących z naprzeciwka o przejezdność przez jakże popularną i niesamowitą drogę przez przełęcz. Z naprzeciwka jednak nikt nie
nadjeżdżał ale na jednym z postojów spotkaliśmy motocyklistę, który mógł coś
na ten temat wiedzieć. Po kilkuminutowej gadce w języku angielskim okazało się, że on wraz z trzema znajomymi którzy zostali w Naryniu planują dostać się do Chin.
Na odchodne padło pytanie skąd jest. Po raz kolejny okazuje się, że rodacy są
wszędzie i to prawdopodobnie ich motory z polskimi flagami widzieliśmy przy
jurtowisku nad Son-Kulem. Stanęło na tym, że jechał tamtędy kilka dni temu i
droga była w całkiem niezłym stanie. Prawda jest taka, że chyba jednak nie
dogadalismy się ani po polsku ani angielsku, a on mówił o zupełnie innej
przełęczy. Jego opis nie pokrywał się ani trochę z rzeczywistością.
Nieświadomi tego drobnego nieporozumienia ruszyliśmy jednak w stronę przełęczy
położonej na niemal czterech tysiącach metrów.
Droga była niezwykle przyjemna. Do pewnego czasu jechało się dość rozległą równiną z której wjeżdżało się do nieco węższej doliny, gdzie spływające z gór potoki nanosiły znaczne ilości kamieni. Przede wszystkim podmywały one nasz szuter tak, że często trzeba było zjeżdżać z drogi by brodem móc spróbować ominąć wyrwy. Jedna osoba szła przodem, robiąc rozpoznanie terenu i prowadziła drugą tak, by nie urwać osi bądź nie zrobić dziury w baku na jakimś głazie. Mniej lub bardziej problematycznie, ale na szczęście zawsze się to udawało.
Na ostatnich kilometrach, około 300m w pionie od przełęczy, pojawił się śnieg, na który byliśmy przygotowani. Prawda jest jednak taka, że nie było (przynajmniej po tej stronie) żadnych przepaści i jedyne co mogło się stać, to ześlizgnięcie się auta i unieruchomienie go na głazach. Nieco gorzej było z drugiej strony przełęczy, gdzie morena tworzyła bardzo nieregularną sieć głazów, z których można było się już zturlać. Ilość śniegu tak naprawdę na to nie pozwalała, choć zdarzały się momenty mocniejszej pracy serca gdy patrzyło się, którędy będziemy za chwilę jechać. Problemem okazał się też czas. W momencie kiedy pojawił się śnieg, my do przełęczy mieliśmy jeszcze kilka ładnych kilometrów pokonywanych z prędkością 10km/h, zostało nam kilkadziesiąt minut do zachodu słońca. To mogło nam bardzo popsuć plany a przede wszystkim mogło nas unieruchomić na całą noc. Bardzo nie chcieliśmy doprowadzić do takiego scenariusza, zwłaszcza, że przez noc mogło porządnie dowalić śniegiem, a wtedy był by już niemały problem. Musieliśmy się porządnie sprężyć, ale na całe szczęście ciemność dopadła nas dopiero kiedy zjechalismy około 200 metrów poniżej przełęczy, gdzie śniegu prawie już nie było, a głazy rozrzucone były dużo rzadziej. Pozwalało to na dalszą drogę z użyciem jedynie świateł. Obawa zawiśnięcia nie była już taka duża, chociaż ciągle trzeba było zachować szczególną ostrożność i wypatrywać dziur.
Droga była niezwykle przyjemna. Do pewnego czasu jechało się dość rozległą równiną z której wjeżdżało się do nieco węższej doliny, gdzie spływające z gór potoki nanosiły znaczne ilości kamieni. Przede wszystkim podmywały one nasz szuter tak, że często trzeba było zjeżdżać z drogi by brodem móc spróbować ominąć wyrwy. Jedna osoba szła przodem, robiąc rozpoznanie terenu i prowadziła drugą tak, by nie urwać osi bądź nie zrobić dziury w baku na jakimś głazie. Mniej lub bardziej problematycznie, ale na szczęście zawsze się to udawało.
Na ostatnich kilometrach, około 300m w pionie od przełęczy, pojawił się śnieg, na który byliśmy przygotowani. Prawda jest jednak taka, że nie było (przynajmniej po tej stronie) żadnych przepaści i jedyne co mogło się stać, to ześlizgnięcie się auta i unieruchomienie go na głazach. Nieco gorzej było z drugiej strony przełęczy, gdzie morena tworzyła bardzo nieregularną sieć głazów, z których można było się już zturlać. Ilość śniegu tak naprawdę na to nie pozwalała, choć zdarzały się momenty mocniejszej pracy serca gdy patrzyło się, którędy będziemy za chwilę jechać. Problemem okazał się też czas. W momencie kiedy pojawił się śnieg, my do przełęczy mieliśmy jeszcze kilka ładnych kilometrów pokonywanych z prędkością 10km/h, zostało nam kilkadziesiąt minut do zachodu słońca. To mogło nam bardzo popsuć plany a przede wszystkim mogło nas unieruchomić na całą noc. Bardzo nie chcieliśmy doprowadzić do takiego scenariusza, zwłaszcza, że przez noc mogło porządnie dowalić śniegiem, a wtedy był by już niemały problem. Musieliśmy się porządnie sprężyć, ale na całe szczęście ciemność dopadła nas dopiero kiedy zjechalismy około 200 metrów poniżej przełęczy, gdzie śniegu prawie już nie było, a głazy rozrzucone były dużo rzadziej. Pozwalało to na dalszą drogę z użyciem jedynie świateł. Obawa zawiśnięcia nie była już taka duża, chociaż ciągle trzeba było zachować szczególną ostrożność i wypatrywać dziur.
W całkowitej ciemności
zjechalismy do pierwszych domostw. Dość abstrakcyjna wtedy wydała nam się
sytuacja, kiedy to podjechal do nas Kirgiz na koniu i spytał czy nie
widzieliśmy jego stada jaków. Nie wyglądał na zadowolonego, kiedy oznajmilismy
mu, że po drugiej stronie przeprawy widzieliśmy duże stada, bez opieki. My
osobiście byliśmy tym zwierzętom wdzięczni za to, że uciekły ponieważ to po ich
śladach jechaliśmy, kiedy okolica pokryta była śniegiem. W przeciwnym razie
musielibyśmy się niekiedy mocno natrudzić, by odróżnić drogę od rumowiska. To
ich ślady pokazywały nam też, gdzie da się przejechać, nie zawisajac na jednym
z głazów.
Spanie tej nocy (jedno z
cięższych, jakie było mi dane) urządziliśmy sobie w bagażniku samochodu, na
wysokości około 2700 m. Lekkie znieczulenie jedynym winem jakie nam zostało i
modlenie się o poranek, żeby móc zjechać do równiny jeziora Issyk-Kul w
poszukiwaniu jakiegokolwiek pokoju - tak wyglądała reszta tej nocy ;)
Reszta wyprawy
Rankiem dotarliśmy do cywilizacji
i normalnych tempeatur. Drugie śniadanko zjedliśmy sobie na plaży po czym
ruszyliśmy do wąwozu Skazka, co po rosyjsku znaczy baśń, bajka.
Rzeczywiście wyglądało to bajecznie. Niesamowite formacje mieniące się tysiącami odcieni czerwieni, pomarańczu i żółci powalały na kolana. Padłbym na nie, gdyby nie to, że powoli zaczynał się mój maraton chorobowy, który miał mi dać jeszcze popalić. Najbardziej podobała mi się tam różnica, jaką można dostrzec przy zwiedzaniu w krajach zachodnich i tzw. rozwijających się. Nie było barierek, ochrony czy wyznaczonych ścieżek. Można było pójść gdzie tylko się chciało. Siąść w cieniu opierając się o potężną skałę, bądź wejść na nią i odpocząć na jej szczycie. I nikt niczego nie niszczył...
Rzeczywiście wyglądało to bajecznie. Niesamowite formacje mieniące się tysiącami odcieni czerwieni, pomarańczu i żółci powalały na kolana. Padłbym na nie, gdyby nie to, że powoli zaczynał się mój maraton chorobowy, który miał mi dać jeszcze popalić. Najbardziej podobała mi się tam różnica, jaką można dostrzec przy zwiedzaniu w krajach zachodnich i tzw. rozwijających się. Nie było barierek, ochrony czy wyznaczonych ścieżek. Można było pójść gdzie tylko się chciało. Siąść w cieniu opierając się o potężną skałę, bądź wejść na nią i odpocząć na jej szczycie. I nikt niczego nie niszczył...
Dalej kierowaliśmy się w stronę
miasta Karakol, niegdyś zwanego Przewalskiem. Z resztą miasto zmieniało nazwę
rotacyjnie co najmniej czterokrotnie w przeciągu ostatniego wieku. Jest to
miejsce ostatniego spoczynku wielkiego, ale i kontrowersyjnego rosyjskiego
podróżnika – Mikołaja Przewalskiego. Przewędrował on całą Azję Środkową,
opisując i katalogując niezliczone okazy fauny i flory, nie znanej w tamtych
czasach europejczykom. Historia mówi, że zmarł on w 1888 r., przygotowując się
do kolejnej wyprawy, nieopatrznie pijąc nieprzegotowaną wodę i zarażając
się tyfusem. Plotki z kolei głoszą, że mógł być ojcem Stalina, ze względu na
uderzające podobieństwo obu panów, lecz nie ma nigdzie jakiejkolwiek wzmianki,
że mógł kiedykolwiek zawędrować na tereny Gruzji.
Miasto wyglądało jak każde inne
odwiedzone przez nas w Kirgistanie. Jedyną różnicą jest istnienie w Przewalsku
dwóch zabytków. Pierwszym z nich jest prawosławna katedra licząca sobie ponad 120
lat. Drugim meczet dungan – chińskich wyznawców islamu, którzy musieli wyemigrować
w drugiej połowie XIX w. Ciekawostką jest to, że meczet zbudowany został bez
użycia gwoździ. Przynajmniej tych metalowych.
W drodze do Karakol mieliśmy też
niesamowite szczęście trafić na swego rodzaju Kirgiski festyn, na którym
mieliśmy okazję na własne oczy ujrzeć ich narodowy sport. Polega on na jeździe
wierzchem i wrzuceniu martwej kozy do bramki, która jest dziurą w ziemi.
Przejęcie „piłki” przez któregoś z zawodników nie jest jednak takie łatwe i
wiąże się z regularną walką. Zawodnicy biją się nawzajem batami, a konie
zderzają się nieustannie, co sprawia że gra jest zarówno niesamowicie widowiskowa
jak i brutalna.
Swoim zapaleniem ucha i wizytą w
Kirgiskim szpitalu wymusiłem przedłużenie pobytu w Karakol do trzech nocy, a później
powrót do Biszkeku w ciągu jednego dnia. Okazało się to nie być problemem i
spokojnie zdążyliśmy dojechać na lotnisko bez szczególnego pośpiechu, zaopatrując
się po drodze w pyszny Kirgiski koniak. Ilości hurtowe ;)
Super przygoda, przepiękne przestrzenie... Zjazd z przełęczy i akcja-noc w aucie będziecie długo wspominać. Kirgistan i my na pewno odwiedzimy!
OdpowiedzUsuń