sobota, 28 września 2013

Dzien 16: docieramy do raju

Chcac, czy nie chcac, wstalismy w srodku nocy (godzina 7.30) i zaczelismy zbierac nasze rzeczy. Zeszlismy na dol, skad mial nas odebrac bus i siedlismy w oczekiwaniu. Tak jak nam kazano, zostawilismy klucz na recepcji i zasunelismy brame, gdyz jeszcze nikt z obslugi nie zdazyl wstac. Ja podskoczylem jeszcze sprintem do sklepu, po cos do picia na droge i po kilkunastu minutach przyjechal po nas busik. Wladowalismy sie do niego, a ten zawiozl nas prosto do przystani. Tam kazano nam wymienic swistek papieru na bilety i juz zaraz podazalismy niesamowicie dlugim molo w strone naszej lajby. Planowo mielismy odplywac o rownej 9, ale zdazylismy sie juz przyzwyczaic do tutejszych opoznien. Asia byla troche przerazona, ze wzgledu na jej chorobe morska, ale zaraz wylozyla sie na siedzeniach i przyciela komara. Good for her. Ja natomiast w tym czasie nadrobilem kilka zaleglych postow na bloga. Po godzince widac juz bylo wyraznie cel naszej wyprawy: wyspe Phi Phi.
Na miejscu nalezy jeszcze uregulowac oplate od "sprzatania wyspy", zaledwie 20 batow na osobe, i mozna isc dalej. Od razu poczulismy sie tam jak w raju. Cudowna plaza, palmy, slonce, wszystko jak z bajki! Z przystani wychodzi sie miedzy straganiki, restauracje i centra nurkowe. Doczytalem ze najlepiej kierowac sie w strone view point, by znalezc najkorzystniejsze oferty noclegow. Mijajac wszelkiej masci naciagaczy stojacych tuz za progiem portu, ruszylismy na druga strone przesmyku. Phi Phi sklada sie z dwoch czesci gorzystych, polaczonych czescia plaska na ktorej pobudowana jest znaczna czesc infrastruktury turystycznej - taka wioseczka. Bardzo dobrze widac to na zdjeciach lotniczych. Nasza boska wyspa okazala sie tak piekna jak to sobie wyobrazalismy. Wczesniej jeszcze zdecydowalismy, ze w razie mozliwosci, chcemy mieszkac w bambusowej chatce na plazy. Plan zrealizowany w 50 procentach. Bambus jest, ale plaza okropnie daleko - trzeba isc jakies 30 metrow. Stwierdzilismy ze nie narzekamy i bierzemy bez zbednych ceregieli.
Nasz osrodek wyglada wrecz niesamowicie. Wpierw przerazilismy sie ile, za takie cos trzeba bedzie zaplacic, ale tu spotkala nas kolejna niespodzianka - 30zl za osobe, a z altanki widac plaze. Uradowani jak male dzieci wrzucilismy nasze rzeczy do srodka i pognalismy na plaze zrobic jakies zdjecia, a zaraz pozniej na sniadanko.
Bylo jeszcze dosyc wczesnie, wiec po jedzeniu Asia zaraz ruszyla na plaze, ja postanowilem posiedziec troche pod daszkiem i nie narazac mojej skory na dalsze zniszczenia. Po pewnym czasie przyszedlem jednak na kapiel w morzu, co bylo pomyslem idealnym. Woda miala temperature zupy, ledwie dajac jakiekolwiek orzezwienie, a ja taka lubie najbardziej. Po jakims czasie spedzonym w wodzie i krotkiej drzemce na naszej altance, zebralismy sie na obiad a dalej na view point, skad mielismy zamiar podziwiac zachod slonca. Nie pamietam juz nawet co jedlismy, ale to niema zadnego znaczenia, gdyz tu wszystko jest pyszne.
Poki droga na punkt widokowy prowadzila po plaskim, podobala nam sie, pozniej zaczely sie jednak schody i to nie byle jakie. W tym upale (okolice siodmego rownoleznika) byla to naprawde ciezka sprawa dostac sie na szczyt pobliskiej gory, ale stwierdzilismy, ze jak nie my to kto? Na gorze dowiedzielismy sie kto. Lekko mowiac, bylo dosc tloczno, lecz wszystko zorganizowane na tyle fajnie, ze zachodu slonca starczylo dla kazdego, bez przepychania sie i zabijania z powodu wejscia w kadr zdjecia. Na szczyt dotarlismy (doczolgalismy sie) idealnie, majac jeszcze jakies 15 minut na odpoczynek nim slonce zaczelo stykac sie z woda. Widoczek idealny, slonce schodzace rownolegle do stoku gory z drugiej czesci wyspy, wpadajac wprost do goracej wody. Nic nie bylo nam juz w stanie zepsuc tego dnia.
Bylo jednak drobne "ale". Po zejsciu wybralismy sie na beach party, gdzie okazalo sie, ze wlasnie sa pokazy ognia. Tubylcy wyprawiali rozne niesamowite rzeczy z podpalonymi bambusami i kulami ognia na lancuchu. W pewnym momencie jednak musialem po cos skoczyc do naszej chatki, a tam okazalo sie ze mieszkamy jednak w czworke - my i dwa naszych rozmiarow karaluchy! Znalazlem je na szczescie tylko w lazience, ktora byla dobudowka z kilkoma okienkami bez szyb, wiec bez problemu wszelkie dziadostwo moglo sobie wejsc. Dokladnie jeszcze sprawdzilem pokoj, ale nic juz nie znalazlem. Zabarykadowalem drzwi, zatkalem wszystkie szczeliny i poszedlem poinformowac o nieszczesnym znalezisku Asie. Nie byla uradowana...
Na szczescie uratowali nas kolesie od pokazu, ktorzy organizowali rozne konkursy. Jednym z nich bylo przechodzenie pod palacym sie kijem, ktory co chwile byl obnizany. Asia zgarnela tam kubel whisky z cola, a dodatkowo wygralismy jeszcze kilka(nascie) darmowych drinow. Moglismy isc spac spokojnie, nie myslac o wspoltowarzyszach :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz