poniedziałek, 23 września 2013

Dzien 12: wreszcie ogladamy Sajgon

Jestesmy w tym miescie juz czwarty dzien, a jeszcze nie zdazylismy go obejrzec. Same knajpy dotychczas ;) Jako ze poprzedniego dnia poszlismy spac wczesnie, to chcielismy tez wczesnie wstac. Mielismy dosc napiety plan, gdyz wieczorem musielismy zdazyc na samolot do Singapuru. Nie mielismy takze zrobionych odpraw. Problem byl z nimi taki, ze mozna bylo je zrobic odpowiednio na 48 i 72 godziny przed lotem dla JetStara i Tiger Airlines.
W hotelu zaplacilismy za trzy noce, zostawilismy nasze bagaze i ruszylismy w miasto.
Zjedlismy sniadanko w pierwszej knajpce, ktora nam sie spodobala i zaczelismy tam tez planowac z grubsza co chcemy tam w ogole zobaczyc. Jako ze nie mielismy jeszcze za duzo pamiatek z Wietnamu, na pierwszy ogien poszedl Central Market. Duzy budynek bedacy pozostaloscia po rzadzacych tu niegdys francuzach miescil takie skarby ze malo co nie zbankrutowalismy :P Wczesniej jeszcze zaliczylismy bankomat, zeby bylo co wydawac, ale jak sie w trakcie zakupow okazalo, musielismy do niego wrocic. Na straganach miedzy uliczkami i alejkami mozna bylo znalezc wszystko. W pewnym momencie oprzytomnielismy i stwierdzilismy ze trzeba stamtad uciekac, jezeli chcemy miec za co zyc przez reszte wakacji. Wychodzac z marketu wspolnie stwierdzilismy ze jestesmy juz wykonczeni, a przed nami jeszcze prawie cale 2 dni bez spania.
Posiedzielismy troche w parku ogladajac przewodnik i znalezlismy na mapce droge do nastepnego przystanku.
Byla nim katedra Notre Dame (neorenesans) i polozony obok budynek poczty glownej. Oby dwie atrakcje to takze pozostalosci po francach. Obeszlismy kosciol do okola, z przykroscia stwierdzajac, ze niewiadomo dlaczego, nie da sie do niego wejsc. Nieco zawiedzeni ruszylismy wyslac nasze pocztowki. Raczej Asia wysylala, bo ja stracilem wszystkie podczas wspomnianego wczesniej incydentu. Kupilem wiec nowe i powoli zaczalem wypelniac. Od srodka budynek jest tak samo ladny jak od zewnatrz. Mozna tam tez nabyc niezle pamiatki, ale my stwierdzilismy ze co za duzo to nie zdrowo.

Ruszylismy wiec w dalszy spacer po miescie. Znow siedlismy na chwile w parku na maly chill time, i wolnym krokiem poszlismy do kolejnego punktu programu. Pagoda jadeitowego cesarza. Tu nas spotkala przykra niespodzianka. Mimo ze w przewodniku zaznaczona jest dosc wyraznie, za zadne skarby swiata nie moglismy jej znalezc. Pytalismy tez wielu wietnamczykow, ale nikt nie umial nic powiedziec. Obeszlismy caly kwartal wokol i ciagle nic... Zrezygnowani i glodni siedlismy na cos do jedzenia.
Pierwszy raz zdarzylo nam sie, ze w restauracji nie bylo karty po angielsku, ale na szczescie byl przemily pan kelner, ktory swietnie wladal tym jezykiem. Oznajmil nam ze angielskojezyczne menu jest w przygotowaniu, ale przyszlismy kilka dni za wczesnie. Pogawedzilismy sobie z nim jeszcze troche i raczej nie liczac na cud, spytalismy sie, czy byl by w stanie nam cos wydrukowac. Okazalo sie, ze tak. Uradowani jak rzadko odpalilismy lapka i zrobilismy chek-in'a na obydwa najblizsze loty, do i z Singapuru, po czym dalismy mu pendrive'a i zaraz trzymalismy w lapach nasza przepustke na poklad samolotu.
Godzina robila sie juz coraz pozniejsza, a mu dalej nie bylismy jeszcze w China Town. Dogadalismy sie z naszym kelnerem, ze za 60.000 od osoby, jego znajomi zawioza nas tam na motorach, co wlasciwie jest dodatkowa atrakcja i akurat w tym miescie moze niesamowicie podniesc adrenaline.

Dostalismy do dzielnicy Cholon cali i zdrowi, ale na miejscu chinczykow ani sladu. Zaczelismy wiec ich szukac. Weszlismy do jakiegos hoteliku, gdyz standardowo, po drodze nikt nie mowil nawet slowa po angielsku, a gdy mowilismy "China Town" w odpowiedzi zazwyczaj slyszelismy "e?". Na recepcji w koncu dowiedzielismy sie ze market w tym dystrykcie jest kawalek dalej, ale wciaz niepewni i zaniepokojeni mala iloscia chinskich znakow na szyldach chcielismy zaczepic jakichs bialych i ich dopytac. Jak postanowilismy, tak zrobilismy, co jednak bylo ciezkie, zwazajac na mala liczebe wystepowania tego gatunku w okolicy. W koncu jednak nam sie udalo i po krotkiej gadce po angielsku zapytalismy skad sa. I tu wielkie zaskoczenie - rodacy! Drudzy ktorych spotkalismy od 1,5 tygodnia. Pogadalismy sobie bardzo milo. Powiedzieli, ze sa bardzo zawiedzeni dystryktem 5, gdzie niby mialo byc najwieksze i najfajniejsze China Town na swiecie, z czym w 100% sie z nimi zgodzilismy. W dalszej rozmowie dowiedzielismy sie, ze sa z Krakowa gdzie aktualnie takze mieszkamy, czym dowiedlismy ze swiat jest jeszcze mniejszy niz nam sie wydawalo :P Wskazali nam jeszcze market, ale powiedzieli zebysmy sie nie spodziewali cudow. Pozegnalismy sie, zyczylismy sobie milej dalszej czesci wakacji i poszlismy. Tak jak mowili, market jak market. Ani to duze, ani chinczykow nie widac. Jedyna oznaka ich bytu, to mala chinska swiatynia w centralnej czesci targu z jakimis smokami. 
Mam nadzieje, ze poprostu nie trafilismy tam gdzie powinnismy, bo jedyne co w okolicy bylo, to brod i syf. Moze gdzies tam glebiej znajduje sie prawdziwa kitajska dzielnica. Jezeli ktos trafi tam, bardzo prosze o kontakt!

Zawiedzeni szybko wrocilismy do glownej ulicy by znalezc taxi do naszych bagazy w dystrykcie pierwszym. Po kilkunastu minutach uciazliwych prob znalezlismy cos, a dopiero po kolejnych kilku trafila sie taka z mozliwoscia placenia karta. Zadowoleni wsiedlismy. Przeliczajac gotowke ktora nam zostala, zgodnie stwierdzilismy ze stac nas jeszcze na piwko. Ufff...
Zebralismy bagaze, wychleptalismy browarka i taksowka pojechalismy na lotnisko. Przed nami Singapur, czyli jak to gdzies wyczytalismy - Azja dla poczatkujacych :)











Brak komentarzy:

Prześlij komentarz