sobota, 14 września 2013

Dzien 4: pod znakiem Buddy i megalopolis

Pobudka byla ustalona na godzine 9. Udalo nam sie wstac kolo 11. Zebralismy sie dosc szybko, i czym predzej pognalismy na kawe i jakies sniadanko. Znalezlismy miejsce z darmowym internetem, doczytalismy co i gdzie, i ruszylismy przed siebie.
Tego dnia szukanie Wielkiego Palacu poszlo nam zdecydowanie lepiej. Tuz przed nim, skrecilismy jeszcze w boczna uliczke, gdzie znajduje sie targ amuletow. Jako ze byl piatek trzynastego, nakupilismy ich mnostwo, zeby sobie nie zepsuc dnia jakims pechem. Targ znajduje sie po dwoch stronach chodnika a ciagnie sie na ponad kilometr. "Znawcy" tematu moga stac przy jednym stoisku dobra godzine, ogladajac dokladnie przez lupe, czy dany egzemplarz dziala, czy nie. Niektorzy sprzedawali takze specjalistyczne amuletowe czasopisma :) Kiedy wybieralismy nasze talizmany, podszedl do nas inny klient dajac nam jeden, i mowiac ze ten na pewno dziala. Dorzucil nam pozniej jeszcze kilka, i z duza iloscia swiecidelek ruszylismy w strone Wielkiego Palacu.


Pierwsze co sie rzuca w oczy, gdy sie tam dojdzie, to ogromna liczba turystow, a w szczegolnosci chinczykow. Dalej troche sie rozluznia, ale mimo wszystko jest to troche uciazliwe. Na wejsciu odbylismy jeszcze kontrole stroju, ktorej Asia nie przeszla. Musiala zakryc ramiona zakladajac kurtke. Tak, bylo mi jej szkoda w tym upale... Dalej dochodzi sie do kas biletowych, gdzie za 500 batow, kupuje sie bilety na 3 atrakcje. Tak naprawde, wszystko jest ze soba polaczone a bilety sprawdzaja tylko raz.
Sklada sie na to wspomniany juz Wielki Palac, Swiatynia Szmaragdowego Buddy i kilka mniejszych muzeow. Skierowalismy sie najpierw do Emerald Buddha, ktory tak naprawde jest jadeitowy. Po przejsciu przez bramki zaniemowilismy.
Mozaika miliona kolorow na kilkunastu niesamowitych budowlach, niektore pokryte zlotem.
Naprawde bardzo cieko to opisac, w zasadzie brakuje mi slow, ale jak tylko bede mogl, to wrzuce jakies zdjecia. Pokrecilismy sie po okolicy, wchodzac w koncu do jednego z ostatnich budynkow. Usiedlismy sobie przed oltarzem wraz z innymi ludzmi i zaczelismy czytac o tym miejscu. Caly czas jednak probowalismy dojsc do tego, gdzie ten budda sie znajduje. W pewnym momencie zagadal do nas starszy Taj, w zasadzie uciszyl nas ale zaczelismy troche rozmawiac z nim. Okazalo sie, ze jest wykladowca na uniwersytecie w Chiang Mai na polnocy Tajlandii. Po kilku minutach rozmowy zapytalismy sie gdzie jest ten caly slynny Szmaragdowy Budda. Mily pan wskazal reka przed siebie i dopiero w tym momencie go zobaczylismy. Mala figurka na szczycie przepieknego oltarza, ubrana w odpowiednie do pory roku szaty jest latwa do przeoczenia, kiedy nie wie sie, ze to ten budynek. Mala podpowiedz, to ten najwiekszy ze wszystkich w tej czesci kompleksu. Zamienilismy jeszcze kilka slow i grzecznie sie klaniajac poszlismy w strone Wielkiego Palacu.
Nie bede tu dokladnie opisywal kazdego z budynkow, bo jest ich za duzo i mija sie to z celem. Zaznacze jednak,nze jezeli ktos jest milosnikiem starej broni, nie moze przegapic dwoch pomieszczen z bronia biala i bronia palna.
Ruszylismy dalej... Asia sie ucieszyla, ze wreszcie moze zdjac z siebie kurtke. Kolejny punkt wycieczki to Wat Pho, inaczej zwana takze Swiatynia Lezacego Buddy.

Brakuje mi slow, wiec napisze prosto: on jest wielki! Obchodzi sie go dookola, ale ciekawa rzecza jest to, ze od strony jego stop, za 20 batow kupuje sie koszyczek ze 108 monetami, po czym kazda z nich wrzuca sie do jednego ze 108 dzbanow. Kazdy z nich symbolizuje jedna z zalet Buddy. Dodatkowo na podeszwie jego stop kazda z tych cech jest przedstawiona, wydaje mi sie ze za pomoca masy perlowej. Poblakalismy sie jeszcze troche po innych zakamarkach tej jednej z najwiekszych i najstarszych swiatyn buddyjskich w Bangkoku i skierowalismy sie w strone wyjscia majac na celu przemieszczenie sie do innej ze slynnych Bangkockich swiatyn - Wat Arun. Wybiega ono tuz obok wspomnianej we wczesniejszym poscie przystani Tha Thien, skad za 3 baty odplywaja promy na druga strone rzeki (pierwszy pomost; drugi jest zarezerwowany dla water busa).
Zmeczenie wzielo jednak gore, i stwierdzilismy ze najpierw piwo i cos do jedzenia. Wtedy nie wiedzielismy jeszcze, ze to wcale nie okaze sie takie latwe. Po ponad 40 minutach poszukiwan, dalismy za wygrana. Znalezlismy tuk-tuka i poprosilismy o zawiezienie do Wat Arun, poniewaz nie zostalo nam za duzo czasu do zamkniecia.
Wat Arun w skrocie mozna opisac jako wieze ze schodami z czterech stron. Stopnie sa bardzo wysokie, co powoduje ze bardzo ciezko sie tam wchodzi. Jezeli ktos ma lek wysokosci, stanowczo odradzam, w przeciwnym razie trzeba tam wejsc. Widok na rzeke, pobliskie swiatynie i reszte zamglonego Bangkoku po monsunie z tej wysokosci naprawde robi piorunujace wrazenie.
Po wyjsciu, powrocilismy do koncepcji piwa i zarcia. Wsiedlismy wiec w tuk-tuka, i jadac przez najwieksze korki Bangkoku, po niecalej godzinie wysiedlismy w dzielnicy handlowo-rozrywkowej Siam. To jest zupelnie inne miasto. Pelno wiezowcow, roi sie od centrow handlowych, a miedzy tym wszystkim nad ulica skytrain.

Weszlismy do pierwszej lepszej z centrow i pognalismy na najwyzsze pietro, w kierunku gastronomii. Wczesniej ustalilismy, ze tu tylko piwo, bo zjesc zamierzamy na nocnym targu, ktory otwieraja o godz. 18.
Cena za 0,5 lagera, dunkel bier lub weissbier do wyboru, byla porownywalna do drogiego piwa w centrum Warszawy. Trzeba jednak przyznac ze walory smakowe to ono mialo (to piwo :)). Z drugiej strony czekalismy na nie od rana, wiec nawet Kujawiaka bym wypil z przyjemnoscia. Warto wspomniec, ze tuz obok nas znajdowalo sie lodowisko. Troche nas to zaskoczylo, ale w tym kraju nic nie powinno dziwic.
Nadszed czas jedzenia i chwilowego rozczarowania. Udalismy sie na stacje skytraina, i po rozgryzieniu lamiglowki pod tytulem "Kup bilet", przejechalismy w strone parku Lumpini, nieopodap ktorego mial sie znajdowac evening market. Wtrace jeszcze tylko, ze na placu za bramami parku, odbywalo sie posiedzenie rzadu, badz jego czesci. Nie dokonca zrozumialem o co chodzilo. Dowiedzielismy sie o tym od starszej pani, mowiacej perfect po Angielsku co jest rzadko spotykane, ktora spytalismy o droge do zarcia. Okazalo sie, ze ani ona, ani inni spotkani przechodnie, nic na temat  targu nie wiedza. Zrezygnowani nieco, ruszylismy w kierunku ktory wydawal sie nam za najwlasciwszy, ciagle majac nadzieje ze nam sie uda go odszykac. Po okolo 30 spaceru, znalezlismy drogowskaz, w zupelnie przeciwnym kierunku do naszego marszu, i zrezygnowani zlapalismy pierwszego lepszego tuk-tuka, stargowalismy cene ile sie dalo i ruszylismy w kierunku naszego lozka, caly czas jednak pamietajac o jedzeniu, ktorego coraz bardziej domagaly sie nasze zoladki.

Na Khao San z ulicznego straganiku, o watpliwych standardach sanitarnych lecz przepieknym zapachu, zaopatrzylismy sie w Thai Pad + Chicken i jednego spring rolls'a. Jedna wskazowka, wybierzcie straganik w ktorejsc z bocznych uliczek do Khao San, to zaplacicie okolo 30% mniej, a i porcja moze byc wieksza ;)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz