piątek, 20 września 2013

Dzien 10: idziemy na plaze!

Dzien bez zadnej presji. Wstalismy sobie o godzinie 9 (dla mnie to jeszcze srodek nocy) i wyszlismy wolnym krokiem na ulice Sajgonu, starajac sie ustalic co chcemy robic. W miedzyczasie zdazylem kupic sobie prawdziwy wietnamski stozkowy kapelusz.
Opcje byly pierwotnie trzy, ale wycieczka na delte Mekongu zostala szybko odrzucona, ze wzgledu na zbyt pozna pore. Jak sie okazalo busy wyruszaja kolo 8, a zbiorka jest pol godziny wczesniej. Kupilismy wiec bilety na dzien nastepny, nieco podbici perspektywa tak wczesnej pobudki. Zaplacilismy 280 tysiecy dongow (1 USD = 21.000 VDN) za dwie osoby, i poszlismy na sniadanko, zeby zastanowic sie co chcemy robic dalej. W gre wciaz wchodzily dwie wycieczki zupelnie na wlasna reke, do swiatyni kaodaistycznej i podziemnych tuneli vietcongu, lub plaza. Decyzje zmienialismy kilka(nascie) razy, ale ostatecznie po naradach z pania w biurze podrozy, stwierdzilismy ze wariant pierwszy jest za daleko. Pani wskazala nam jeszcze dworzec tutejszego PKS'u i nazwe miejscowosci (Vung Tau) do ktorej bedzie najblizej z Ho Chi Minh, i ruszylismy w poszukiwaniu autobusu, co jest nieco skomplikowana sprawa, poniewaz funkcjonuja tu tylko prywatne firmy przewozowe, a ich siedziby sa ciezko zauwazalne posrod setek setek sklepikow, knajpek i hotelikow. Jakims cudem zauwazylem podyktowana nam nazwe na jednym z szyldow (FUTA buslines), co wcale nam nie ulatwilo zadania, gdyz okienka do sprzedazy biletow byly pozamykane, i wcale nie wygladalo na to, zeby ktos mial to otworzyc w przeciagu najblizszych minut czy miesiecy. Zobaczylismy na szczescie jednego goscia wygladajacego na tamtejszego pracownika, pokazalismy mu kartke ktora dostalismy w poprzednim miejscu, a ten mowiac cos do nas po wietnamsku zaprowadzil nas kilka ulic dalej, na wlasciwe miejsce.
Okazalo sie tam, ze najblizszy autobus odjezdzajacy do Vung Tau wyrusza za 2 minuty, wiec dopytalismy tylko o cene (tym razem udalo sie po angielsku), ktora wynosila 110.000 dongow za osobe i wsiedlismy zaskoczeni nieco tym co sie tam wlasnie stalo. Pojechalismy tam tak naprawde na zupelnym spotanie, nie biorac nawet strojow kapielowych i recznikow.
Tak czy inaczej, ruszylismy. Vung Tau oddalone jest od Sajgonu o 3,5 godziny drogi, z 15 minutowa przerwa. Stop over swoja droga jest bardzo przyjemny. Mozna tam dobrze zjesc (plakaty z kucharzem, ktory wygral wietnamskiego masterchef'a), kupic pamiatki, a wszystko w ladnym otoczeniu jeziorka, laweczek i drzewek.
W koncu dojechalismy na miejsce kolo godziny 14:00, zorientowalismy sie jeszcze o ktorej odjezdzaja busy w druga strone a nastepnie zostalismy zawiezieni za darmo na plaze, 3km dalej. Ostatnia mozliwosc powrotu byla o godzinie 18, ale jako ze nie mielismy przy sobie wystarczajacej ilosci gotowki, postanowilismy kupic bilety pozniej.
Bylismy bardzo glodni, gdyz nie skorzystalismy z oferty kulinarnej naszego postoju, ale nie moglismy sie oprzec zeby wpierw wejsc do morza poludniowo-chinskiego. Brodzac po kostki w wodzie, przeszlismy sie w kierunku duzych hoteli, liczac ze znajdziemy jakas knajpke.
Znalezlismy w koncu jakas tanio wygladajaca jadlodajnie, gdzie ja zamowilem noodle z kurczakiem, natomiast Asia rybke. Jedzonko smakowalo nam bardzo. Nie wiemy czy to kwestia glodu, czy badz co badz znakomitej kuchni azjatyckiej, ale czy to wazne? :)
Pogoda byla standardowa, to znaczy zapowiadalo sie na ulewe, ale gdzieniegdzie przebijalo sie sloneczko. Siedlismy sobie na piasku, i podziwialismy okolice. Za nami na wzniesieniu stal wielki posag, ktory do zludzenia przypominal Jezusa z Rio. Poogladalismy sobie tez kapiacych sie wietnamczykow, oraz rybakow zarzucajacych sieci.
Czas zlecial nam bardzo przyjemnie pomimo otaczajacej nas pogody, do czasu jak kilka razy dosc mocno oberwalismy piaskiem po twarzy. Wina wiatru.
Zdecydowalismy sie pojsc na piwo, bowiem zaczelo tez mocniej padac, a apogeum monsunu lepiej przeczekac pod dachem. Postanowilismy zebrac sie do domu godzinke wczesniej, gdyz chcielismy wyjsc jeszcze wieczorkiem na miasto. Dowiedzielismy sie ze na dworzec najlepiej pojechac motorem lub taksowka. Cena ktora rzucili nam za jednoslad zrzucila nas z nog (200.000 VDN), popukalismy sie w glowe i wsiedlismy do taksowki ktora stala obok. Zawiozla nas za cwierc tamtej ceny.
Dojechalismy znowu na 2 minuty przed odjazdem autobusu, ale na szczescie zdazylismy jeszcze kupic bilety. Po chwili jechalismy juz w kierunku Ho Chi Minh.
Dotarlismy tam kolo godziny 8, i to co zobaczylismy na miejscu wprawilo nas w lekkie oszolomienie. Nie wiem czy widzialem w zyciu podobnie tetniace zyciem miasto po zmroku, jak tego dnia. Na skrzyzowaniach doslownie setki motorow  z kazdej strony, a ludzi na chodnikach tysiace. Sprawe pogarszal fakt, ze tej nocy byla pelnia ksiezyca, ktora wietnamczycy celebruja dosc hucznie. W parku obok ktorego wysiadalismy, odbywalo sie wielkie przedstawienie dla dzieci. Pelne trybuny, zalane ludzmi bary, knajpki i restauracje... Zadalismy sobie dwa pytania: jak do cholery przejsc na druga strone ulicy, i co wazniejsze jak dojsc do naszego hotelu? Jak jedno sie udalo, to z drugim takze sobie poradzilismy. Najpierw ustawilismy sie za tubylcami na pasach, a nastepnie spytalismy o droge jakiegos przechodnia. Cale szczescie, ze rano Asia wziela ze soba wizytowke z naszego miejsca zamieszkania, ktora pokazalismy ow przechodniowi, bo chyba nigdy bysmy juz tam nie wrocili.
Po dotarciu na miejsce szybko sie wykapalismy, trzeba bylo zmyc z siebie te tony piachu, a nastepnie ruszylismy na dol do restauracji cos zjesc, bo znow umieralismy z glodu.
Tym razem mala odmiana, Asia zamowila pizze (sic!), a ja kurczaka tandoori (z czosnkiem, imbirem, kolendra i kuminem, podane z warzywami). Do tego po kieliszku wietnamskiego wina, calkiem niezlego i jestesmy gotowi na przejscie sie po miescie.
Zrobilismy male kolko po okolicy, zeby za daleko nie oddalac sie po zmroku i wybralismy jakis pub. W zasadzie to tamtejsi kelnerzy wybrali za nas, bo zostalismy tam zaciagnieci prawie sila. Miejsce okazalo sie bardzo fajne, z bardzo fajnym widoczkiem na ulice Sajgonu, ale z bardzo nie fajnymi cenami. No coz, zyje sie raz ;)
Jakies piwko, kilka cocktaili i mozemy spadac do mieszkania. Plan na dzisiaj, ktorego z reszta wcale nie mielismy, zostal wykonany w 100 procentach :)
Jutro o 7 musimy byc na nogach...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz