poniedziałek, 16 września 2013

Dzien 6: zwiedzanie jednej z najwiekszych swiatyn na swiecie, Angkor

Bardzo chcielismy zobaczyc wschod slonca nad Angkor Wat, ale nasze zmeczenie po dniu poprzednim dalo sie we znaki. Uznalismy ze nie damy rady znowu wstac o godzinie 4, w koncu jestesmy na wakacjach. Po za tym, mamy powod do powrotu tutaj.
Dogadalismy sie jeszcze poprzedniego dnia z naszym driverem, ze nas zabierze do Angkoru za 10$ za osobe, ale bedzie nas wozil caly dzien, od swiatyni do swiatyni. Jak sie pozniej okazalo troche przeplacilismy, bo spokojnie mozna bylo stargowac do 15. Przynajmiej poprzedniego dnia wozil nas za darmo. Dla osob lubiacych troche ruchu, polecam opcje wynajecia rowera za 1$ na dzien, choc odleglosci sa dosc spore, a przy tutejszym upale moga dawac sie we znaki.
Umowilismy sie na godzine 11, wiec zjedlismy sobie jeszcze szybkie sniadanko (niestety zachodnie), w postaci bagietki z serkiem topionym i dzemem, w knajpce hotelowej. Kiedy zeszlismy do recepcji, kierowca juz tam czekal. Poprzedniego dnia wzial od nas zaliczke w wysokosci 10$, wiec nie bylismy wcale pewni czy sie pojawi, ale pracownicy guest house'u mieli do niego numer, wiec to nas troche uspokoilo.

Ostatecznie polubilismy go tak bardzo, ze musielismy sobie z nim zrobic zdjecie :)


Pierwszy przystanek: Angkor Wat, czyli najslynniejsza swiatynia z calego kompleksu. Okolo kilometra przed nia, zjezdza sie na pobocze drogi, gdzie placi sie za wstep. Jednodniowy bilet kosztuje 20 dolarow, 3-dniowy 40 a tygodniowy 60. Przy kasie znajdowala sie kamerka internetowa, ktora robili nam zdjecia a nastepnie drukowali je na bilecie, przez co nie mzliwym jest odsprzedanie ich po zuzyciu. Wybralismy najtanszy wariant, poniewaz nastepnego dnia chcielismy kierowac sie juz w strone stolicy - Phnom Penh.
Dojechalismy na parking i naszym oczom ukazala sie piekna khmerska architektura Angkoru. Wspaniale zdobienia, monumentalne budowle i piekna przyroda wokol, zrobily na nas wrazenie, choc nie takie wielkie, jak spodziewalismy sie po zdjeciach na pocztowkach.

Tak czy inaczej, w samo poludnie (co nie bylo zbyt inteligentne, ale skad moglismy wiedziec ze akurat tego dnia bedzie slonecznie), zaczelismy zwiedzac.
W glownym budynku, po wejsciu po schodach, spotkalo nas spore zaskoczenie. Otoz spotkalismy pierwszych rodakow, od przylotu do Azji. Co wiecej, okazalo sie ze sa ze Skoczowa, czyli jakies 30km od naszego miejsca zamieszkania. Swiat jest naprawde maly! Przylaczylismy sie do nich na czas zwiedzania tej swiatyni, i powymienialismy sie wrazeniami z podrozy. My opowiedzielismy im o Tajlandii, a oni nam o Wietnamie. Dali nam kilka wskazowek, i ostrzegli przed Wietnamczykami. Ile w tym bylo prawdy, okaze sie juz za kilka dni :)
Po zejsciu na dol, pozegnalismy sie, oni poszli do swojego przewodnika, a my na piwo oczywiscie :) Abstachujac od piwa, ktore jest zawsze dobra decyzja, ucieszylismy sie poniewaz pierwszy raz w Kambodzy zobaczylismy malpy. To chyba byly gibony, ale ja nie rozrozniam poszczegolnych gatonkow.
Pstryknelismy im kilka fotek i oblegani przez sprzedawcow chcacych nam wcisnac doslownie wszystko, ruszylismy spowrotem do tuk-tuka.
Znalezlismy go lezacego w cieniu pod drzewkiem, i zaraz jechalismy do kolejnego przystanku - Angkor Thom, duzo wiekszego, ale juz nie tak slynnego.


Tam minely nam kolejne godziny zwiedzania. W miedzy czasie zdazylo sie zachmurzyc a pod koniec trasy zaczelo lac. Dzien jak codzien :)  Z kierowca umowilismy sie w restauracji numer 20, po drugiej stronie kompleksu. Kiedy przyszlismy, on jeszcze konczyl obiad, a ulewa byla wlasnie w apogeum. Zamowilem sobie tylko sok ze swiezo wyciskanych cytryn, poniewaz nie chcielismy tam jesc, gdyz ceny byly duzo wyzsze niz te w Siem Reap.

Przeczekalismy najwieksza ulewe, pozwolilismy spokojnie zjesc driverowi i po jakims czasie ruszylismy dalej, do ostatniego punktu programu - uwazanej za najpiekniejsza ze wszystkich w okolicy, "zjedzona" przez dzungle, Tha Prohm.

To zdecydowanie ona podobala nam sie najbardziej. Skapana dodatkowo w monsunie, miala niesamowity klimat... gdyby tylko nie ta chinska wycieczka.
Korzenie drzew, grube czasem jak sam pien, oplatywaly budynki, a czasem nawet je pozeraly w calosci! Jak sie znowu okazalo, swiat jest maly, gdyz spotkalismy nasza parke z Hong Kongu. Wszyscy sie bardzo ucieszylismy i od razu umowilismy sie na wieczor na Pub Street. Na poczatku troche glupio, miedzy 7 a 8, co nie mialo prawa sie sprawdzic w tamtejszym wieczornym tlumie, ale w koncu stanelo na 8.00 przy barze Red Piano.
Pozegnalismy sie, poniewaz oni szli od drugiej strony, i poszlismy dalej.
Pogubilismy sie troche w tym labiryncie swiatyn (kiepsko oznaczona trasa zwiedzania w tym miejscu powoduje, ze naprawde nie wiadomo gdzie isc, wiec najlepiej pytac sie panow w mundurach), zrobilismy kilka fotek na fejsa i wyszlismy do naszego tuk-tuka, ktory grzecznie na nas czekal. Ruszylismy do guest house'a, zatrzymujac sie jeszcze w celu kupna biletow na jutrzejszego busa do stolicy.
Wrocilismy bardzo glodni, a prawde mowiac nie wiedzielismy czy umowilismy sie dzisiaj na kolacje czy na piwo. Zoladki dawaly sie nam jednak za bardzo we znaki, wiec poszlismy zjesc od razu.
Wybralismy tym razem nastepna z kolei restauracje i zamowilismy kolejne przepyszne dania khmerskie. Standardowo Spring Rolls'y ktore Asia pokochala,  kurczaka z trawa cytrynowa, fasolka i liscmi Khmerskiej bazylii oraz wieprzowine ze swieza smietanka kokosowa, cebula, liscmi kalafiora, jajkiem i mixem Kambodzanskich przypraw, wszystko podane z ryzem. Do tego po kuflu lokalnego piwa Angkor, i znow zaplacilismy podobnie.

Akurat zostalo nam 10 minut do spotkania, wiec wolnym krokiem ruszylismy w strone ustalonego miejsca. Gdy tam dotarlismy, jeszcze ich nie bylo, ale po doslownie dwoch minutach sie pojawili. Okazalo sie, ze oni jeszcze nic nie jedli, bo tez nie byli pewni jak sie umowilismy. Poszlismy wiec gdzies w boczna uliczke, i znalezlismy jakas mala restauracyjke. Oni zamowili jakies jedzonko, a mnie zainteresowala pozycja "Khmer whisky". Jako ze uwielbiam ten trunek, musialem sprobowac. Niestety podali ja z Cola, ale i tak nie byla zla.
Pogadalismy sobie troche o tym i owym. Wymienilismy sie pierwszymi wrazeniami z Kambodzy i ruszylismy do pubu. Zaprowadzili nas do miejsca, ktore nazywalo sie Triangle bar, gdzie siedzi sie po turecku na pufach, a niektore z takich stolikow byly podwieszone do sufitu i sie bujaly. Cennik wygladal mniej wiecej tak: Johny Walker Black Label - 3$, Chivas Regal - 3$, Glenfiddich 12yo single malt - 3$. Bardzo mi sie tam spodobalo ;)
Z naszymi nowymi znajomymi powymienialismy sie doswiadczeniami z podrozy, popokazywalismy sobie zdjecia i ogolnie pogadalismy o wielu ciekawych rzeczach. Najwazniejsze bylo oczywiscie dodac sie do znajomych na fejsie :P
Spedzilismy z nimi naprawde bardzo mily wieczor, ale o 11 zakomunikowali nam, ze niestety musza sie zbierac, bo nastepnego dnia wstaja na wschod slonca.
Przy pozegnaniu obiecalismy sobie, ze my na pewno kiedys odwiedzimy ich w Hong Kongu, a oni przyleca do Polski. Okazalo sie to calkiem prawdopodobne, gdzy nigdy nie byli na starym kontynencie, a od jakiegos czasu planowali zobaczyc Europe Wschodnia. Mam jednak nadzieje, ze to ja wczesniej bede u nich :)
Usciskalismy sie i wrocilismy do pokoju, gdzie na spokojnie siadlem do opisywania kolejnego dnia z naszej podrozy.
Jutro Phnom Penh!

2 komentarze:

  1. No fajnie sie bawicie... :) az by sie pojechalo... Pozdrowienia!

    Wojtek B.

    OdpowiedzUsuń
  2. Oj, tak, pojechało by się. Na razie czekamy na zdjęcia i prezenty. M.

    OdpowiedzUsuń