sobota, 28 września 2013

Dzien 15: zmierzamy do raju

Nie musielismy sie tego dnia budzic wczesnie, wiec wstalismy o 9.30. Chcielismy jeszcze rano przejsc sie po jakies tutejsze koszulki, ale plany spalily na panewce, a raczej na naszych nogach, ktore byly wciaz niesamowicie czerwone. Nieco zmeczeni po nieprzespanej nocy, posiedzielismy w pokoju nakladajac kolejne warsty balsamow z zawartoscia pantenolu na nasze ciala i wreszcie kolo 11.00 zeszlismy na sniadanie w knajpce za rogiem. Tak nieogarnietego kelnera to ja chyba jeszcze w zyciu nie widzialem, a szkoda bo miejsce fajne. Po jakims czasie i kilku poprawkach zamowienia dostalismy co chcielismy. Szybko stamtad ucieklismy odebrac nasze pranie, ktore poprzedniego dnia zostawilismy u gospodyni na przeciwko (50B za 1kg, a uzbieralo sie tego prawie 5 kilo). Zebralismy nasze rzeczy i poprosilismy o tuk-tuka do hotelu. Na nasze szczescie przyjechalo auto, co bylo znacznie wygodniejsze dla naszych obolalych konczyn. Tam zostawilismy na kwadrans bagaze i bez ciezarow na ramionach przeszlismy sie w poszukiwaniu jakiegos srodka transportu do Phuket town, skad jezdza busy do Krabi.
Akt 1: Znalezlismy bus station, i rozklekotanym ale niesamowicie klimatycznym busikiem za 30 batow od osoby wyjechalismy w trase przez gory. 15km zajelo nam ponad 40 minut, ale fajne widoczki po drodze byly.
Akt 2: Gdy tam juz dojechalismy, okazalo sie ze musimy sie dostac na dworzec oddalony 6km od miejsca gdzie zostalismy wyrzuceni z busa. Nie bardzo wiedzac w ktora strone sie ruszyc, zbilismy nieco cene ktora proponowal nam "taksowkarz". Przeplacilismy niemilosiernie, ale to przez ta dezorientacje. Nigdy nie tracie glowy w takich sytuacjach i idzcie do tuk-tuka. Koles zawiozl nas w koncu prywatnym autem pod sam dworzec i tam sie pozegnalismy.
Akt 3: Na dworcu zaraz podeszlismy do informacji, dowiedziec sie gdzie mozna kupic bilety, a pani wskazala nam kase nr. 17. Tam nabylismy bilety za 140 batow per person, na busa z peronu 20. Zadowoleni, bo bus mial jechac za 15 minut, ruszylismy we wskazanym kierunku. Wyczytalismy poprzedniego dnia, ze busy jezdza nawet ponad 4 godziny, wiec postanowilismy sie zdrzemnac. Komplikacja byl tylko niesamowity tlok w naszym mini vanie i doslownie kilkanascie centymetrow na nogi, ale czy to dla nas jest problem? :) Irytowal nas za to niesamowicie kierowca, ktory co chwile wyrzucal cos przez okno, miedzy innymi plastikowe kubki. Droga okazala sie jednak znacznie krotsza niz podejrzewalismy. Juz po 2,5 wysiedlismy na dworcu w Krabi. A raczej pod miastem, znowu okolo 6km od centrum.
Akt 4: znow nie majac pojecia gdzie jestesmy i nie majac zadnego wiarygodnego bialego w zasiegu wzroku, kolejny raz dalismy sie namowic na nieco przeplaconego tuk-tuka do miasta, naszczescie tym razem juz nie tak bardzo. Po kilku chwilach dosiadla sie jedna osoba, nastepnie dzieci wracajace ze szkoly, a po kilku kolejnych minutach mielismy juz pelny wesoly autobus tajow. Starzy, mlodzi, muzulmanie, buddysci... Generalnie niezly mix. Na ktoryms z postojow, facet wyszedl z za kolka i cos tam do nas krzyknal. Pojecia nie mielismy co, ale chyba czas wysiadac. Dalismy wyliczona kase i oddalilismy sie w blizej niezidentyfikowanym kierunku.
Akt 5, ostatni: Tajlandia? Cheked. Krabi? Cheked. Morze? A morza wbrew naszym przypuszczenia niema. Przeszlismy sie kawalek ulica, w kierunku gdzie nie bylo gor na horyzoncie, przypuszczajac ze tam moze byc woda. Woda byla, tylko jak sie dowiedzielismy od starszej pary bialych, w rzece. Przyjelismy ta informacje z pokora, po czym zmierzylismy w poszukiwaniu miejsca do spania. Trafilismy na kilka guesthouse'ow obok siebie, wszystkie w podobnym standardzie, tj. w naszym pokoju drzwi od kibla dyndaly na jednym zawiasie. Ale przynajmniej jest gdzie spac.
Epilog: a moglismy byc w 1,5 godziny lodka na Koh Phi Phi...
Nie chcac za dlugo przebywac w naszych nowych czterech scianach, od razu wyszlismy na obiad. Caly dzien w koncu ciagnelismy na jednym skromnym sniadanku. Asia sie w koncu doczekala swojej carbonarry, ja natomiast po tajsku, Pad Thai na ostro. Do tego po swiezym soczku pomaranczowym i truskawkowym shake'u i od razu humory niebo lepsze :) W tym samym miejscu kupilismy jeszcze bilety na poranny rejs na nasza wymarzona wysepke i ruszylismy dalej na miasto/wioske w poszukiwaniu deserow. Ostatecznie jednak, nie mogac znalezc niczego dostatecznego, wrocilismy w to samo miejsce na panierowane banany z miodem. Przepyszne...
Dostalismy sie w koncu do mieszkanka z kilkoma piwkami, i korzystajac chwile z internetu, zaraz poszlismy spac. Jutro punkt osma mamy zbiorke na rejs.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz